WSZYSTKO W SWOIM CZASIE

Szybko przekonałam się, że w Etiopii czas podzielony jest inaczej. Mamy tu 13 miesięcy, z
których 12 ma po 30 dni, a 13. dni ma 5. Nowy rok zaczyna się wraz z 1 września, który tutaj
przypadał naszego 11 września. Dzień trwa 12 godzin od 6.00 do 18.00, tak więc pierwszą
godziną jest 7.00, drugą 8.00 itp. Cała ta wiedza okazała się jednak niezbyt przydatna w
Fullasa, gdzie czas jest nie tylko podzielony inaczej, ale też inaczej płynie. Spędziłam
właśnie w Fullasa cały miesiąc. Jak? Był to 13. miesiąc etiopskiego kalendarza i trwał całe 5
dni. Jest to 5 dni świętowania, zwłaszcza w kościele. Pierwszego dnia prawie dostałam
zawału, kiedy mężczyzna w pierwszej ławce zaczął grać na rogu wydającym odgłosy
klaksonu. Kolejnego zaskoczyło mnie pianie koguta, zdecydowanie zbyt blisko jak na moje
gusta, które podczas ofiarowania zostało zaniesione przed ołtarz w postaci żywego koguta
uciekającego później z rąk ministrantom. Każdego dnia msza była uroczysta, co oznacza, że
chór śpiewał 20 minutowe pieśni do rytmu z keyboarda. W trakcie modlitwy czas jest
pojęciem względnym. Tak samo jak przed nią. Każdego dnia poranna msza zaczyna się po
skończeniu porannej modlitwy. Ludzie tutaj nie mają zegarka, więc na mszę schodzą się
przez całą jej długość. Noworoczną mszę ksiądz specjalnie zapowiedział na 8.00, żeby móc
zacząć w okolicach 9.00. Kilkukrotnie pojawiła się też wieczorna msza, której nie dało się
przewidzieć w czasie. Raz zaczęła się o 18.30, kolejnym razem o 21.00. Pomimo
nieokiełznanego czasu, jeszcze w trakcie świątecznych dni udało nam się zacząć zajęcia z
dziećmi. Nie potrafiłam bez wyrzutów sumienia odpowiedzieć siostrom na pytanie: „Dla ilu
dzieci chcesz poprowadzić zajęcia?”, więc z dnia na dzień przychodzi ich coraz więcej. W
ten sposób dzisiaj liczba ta to 55 i wciąż mieścimy się w udostępnionej nam klasie. Mam do
pomocy siostrę Ansię, nauczycielkę – Teresę oraz dwie kandydatki – Esther i Miriam, które są
tutaj na rodzinnych wakacjach. Muszę przyznać, że zajęcia dla pięćdziesięciu dzieci naraz są
dla mnie wyzwaniem, ale z chęcią od przyszłego tygodnia poprowadzę też zajęcia dla
starszaków. Dlaczego? Powód jest bardzo prosty. W poniedziałek zyskałam 40 nowych
przyjaciół. We wtorek ukoronowałam 50 wspaniałych króli i ślicznych królowych. Dzisiaj
pomogłam 55 przyjaciołom pofrunąć na podniebną przygodę kolorowymi samolotami.
Zaczynam przypuszczać, że nie ma rzeczy niemożliwych. Każdy uśmiech coś we mnie w
środku rozjaśniał. Każde spojrzenie na ukoronowaną głowę wywoływało we mnie dumę, nie
z siebie, ale z nowych książąt i księżniczek. Widok rozpromienionej twarzy śledzącej ruch
samolotu był wręcz zbyt dużą nagrodą. A takich twarzy było 55, każda kolejna bardziej
psotna i radośniejsza od następnej. Może i proces czasami był trudny, za to efekt
oszałamiający. Wciąż nie mogę się nadziwić, ale tak właśnie jest w życiu. Bóg daje nam coś,
co po ludzku jest po prostu trudne, może nawet niemożliwe. Od nas zależy jak duże pole do
działania mu damy. On zasiewa w nas na oddanym mu polu ziarna. My tylko musimy być
cierpliwi. Wystarczy poczekać. Często nie wiemy jak długo. Czasem 7.00 jest pierwszą
godziną a czasem jest siódmą. Czasem plon przyjdzie w 12. a czasem w 13. Miesiącu roku.
Ale kiedy ziarna wykiełkują i nadejdzie czas zbioru, Bóg daje nam plon trzydziesto-,
sześćdziesięcio- i stukrotny. I na ten plon właśnie warto czekać. Oddaję Bogu wszystko i z
niecierpliwością czekam na owoce, a On mnie tej cierpliwości uczy.

Ela