WSZYSTKO PRZEZ KRZYŻ
W Wielki Post w Tappicie weszliśmy w być może najlepszy możliwy sposób. Nie chodzi tu, rzecz jasna, ani o podniosłość liturgii, ani nawet o modlitwę i jej ilość w społeczności. Chodzi o fakt, że z samego rana, w Środę Popielcową, cała społeczność szkoły św. Franciszka z Asyżu i przedszkola Mama Tullia, a więc od przedszkolaków po pracowników szkoły, zebrała się w kościele. To właśnie w takich okolicznościach weszliśmy w rzeczywistość postu. Muszę przyznać, że bardzo poruszył mnie obrazek, który zobaczyłem przy nakreślaniu popiołem znaku krzyża na czołach (tutaj nie posypuje się głów, a właśnie kreśli taki znak, podobnie, jak w kulturze amerykańskiej), gdy zobaczyłem jak za pracownikami i starszymi uczniami ustawiły się przedszkolaki, dla których ks. Joseph usiadł na schodkach do ołtarza, tak aby nad nimi nie górować.
Już w Wielką Środę, późnym popołudniem, do Tappity zaczęli się zjeżdżać wierni z outstations. Dojeżdżali całymi rodzinami, przejeżdżając w tym celu wiele kilometrów, przez dżunglę, na motorach. Wszystko dlatego, że tradycyjnie, przy okazji Triduum odbywają się w Tappicie rekolekcje parafialne, które rozpoczęły się właśnie w środę wieczorem. Na tę okazję przygotowano specjalną drewnianą konstrukcję pokrytą strzechą z liści palmowych, a następnie poukładano pod nim krzesełka ze szkolnych sal. Klasy również znalazły zastosowanie stając się na następnych kilka dni miejscami noclegów dla parafian.
Rekolekcje rozpoczęły się już w dzień przyjazdu, od wieczornej modlitwy i wprowadzenia do rekolekcji, w których wszystkim wiernym, szczególnie tym z placówek, których nie udało się dotychczas odwiedzić nowemu proboszczowi, przedstawił siebie i ks. Josepha, ks. Jose. Na zakończenie dnia i rozpoczęcie rekolekcji obejrzeliśmy wraz z parafianami „Pasję” w reżyserii Mela Gibsona. Przez całe Triduum dzień zaczynał się od konferencji. Po południami i wieczorami uczestniczyliśmy natomiast w liturgii paschalnej.
Liturgicznie niewiele się wszystko różniło od przebiegu liturgii w Europie. Wszystko zaczęło się wieczorem w Wielki Czwartek, od Mszy Świętej, w czasie której między innymi ks. Jose obmył nogi dwunastu mężczyznom, głównie tym, którzy stoją na czele społeczności. Nie zabrakło adoracji najświętszego sakramentu, który następnie został przeniesiony do kaplicy w domu księży salezjanów i tam oczekiwał przy świetle świec, dając tym samym społeczności, a także mnie, możliwość prywatnej adoracji. Następnego dnia kluczowym punktem programu, oprócz mszy z adoracją krzyża była droga krzyżowa.
Tradycyjnie w wielu afrykańskich krajach, jak Sierra Leone, Nigeria czy właśnie Liberia, elementem Drogi Krzyżowej jest inscenizacja męki pańskiej. W takiej inscenizacji jedna osoba, przebrana za Jezusa niesie krzyż, czemu towarzyszy inscenizowana chłosta. Tu warto wspomnieć, że już w Niedzielę Palmową jeden z moich uczniów zażartował, że w rolę Chrystusa powinienem się wcielić ja, ze względu na swoją aparycję, a konkretniej długie włosy i charakterystyczny zarost. Z porównaniem do Jezusa spotykam się zresztą dość często od kilku miesięcy. Później jeszcze parę razy dzieci pytały mnie, czy to ja będę Jezusem, chwytając mnie przy okazji za wąsy i brodę. Odpowiedzi unikałem mówiąc, że o niczym nie wiem i nikt mnie o nic nie pytał. Później dowiedziałem się, że w Jezusa ma się wcielić Spencer, jeden z pracowników szkoły, bardzo zaangażowanych działanie parafii. Tu jednak niestety spotkało mnie przykre rozczarowanie, bo okazało się, że akurat w tym roku nikt inscenizacji nie przygotował i Droga Krzyżowa musiała się bez niej obejść.
Zresztą takich zawodów niestety nie brakowało. Nie spodziewałem się, rzecz jasna, święcenia pokarmów czy śniadania wielkanocnego. Nie zdziwił mnie też szczególnie brak grobu Pańskiego w kościele. Z dużym niesmakiem przeżywałem fakt, że całe Triduum, z terenu rekolekcji grała głośna, radosna, a nawet imprezowa muzyka, nawet chwilę po Mszy Męki Pańskiej i adoracji krzyża. Parafianie zorganizowali też sobie konkurs piosenki. Rozmawiając później z ks. Josephem, dowiedziałem się, że nie tylko mnie, ale i jego i ks. Jose’a mierził ten fakt i już w tej chwili zapowiadają duże zmiany w przyszłym funkcjonowaniu misji, a szczególnie parafii.
Obecny stan wynika jednak z kultury Liberyjczyków, która nie odnajduje wartości w ciszy, spokoju i kontemplacji, czy refleksji a niemal zupełnie ogranicza do świętowania i przeżywania wszystkiego w energicznej, bezrefleksyjnej radości. Drugim ważnym elementem jest fakt, że w Liberii, a także w samej Tappicie, katolicyzm wciąż kiełkuje i jest słabo zakorzeniony. Choć jest to kraj chrześcijański, to dominują go różne odłamy protestanckie, a od samych katolików jest tu więcej muzułmanów. Do tego wszystkiego dochodzi kwestia łączenia rzekomego chrześcijaństwa z różnego rodzaju pogaństwem, zabobonami, a nawet szamanizmem. Wcześniej, że tak jest mogłem jedynie przeczytać w internecie, a sam ks. Albert zdecydowanie zaprzeczał, że tak jest. Jednak wkrótce mogłem się do pewnego stopnia o tym przekonać, gdy z domu, w którym akurat zajmowałem się sprawdzaniem egzaminów, wyrwał mnie przebiegający przez misję, rozkrzyczany tłum. Jak się okazało gdzieś w Tappicie złapano kobietę, którą nazwano wiedźmą, a której chciano udowodnić winę. Jak mówił mi potem Jenkins, jeden z uczniów, jest to czas, który daje możliwość zarobku szamanom, którzy rzekomo mają wyleczyć wiedźmę z… bycia wiedźmą. Piotr Olszewski