W drodze
– Dobry wieczór! Dokąd pani jedzie?
– Na Ukrainę.
– Ja też. Do Lwowa, a właściwie to dalej.
– Tak? Ja też dalej. Do Tywrowa.
Już w pierwszych minutach mojej podroży okazało się, ze towarzyszący mi, ku mojemu zaskoczeniu w moim rzekomo damskim, sypialnym przedziale pan udaje się w miejsce odlegle zaledwie 10 kilometrów od mojego celu i dobrze zna wiodącą do niego drogę. Informacja była budująca. Milo mieć obok siebie osobę, która orientuje się w trasie. Szczególnie, gdy przemieszczamy się po kraju, w którym ludzie porozumiewają się przy pomocy nie znanego nam języka. Do Lwowa, czyli stacji pierwszej przesiadki, dotarliśmy rzeczywiście razem. Potem los nas rozdzielił. Na dworcu musiałam odebrać zarezerwowany mi wcześniej bilet. Na Ukrainie szczególnie w czasie wakacji trudno o miejsce w pociągu więc zazwyczaj zamawia się je przynajmniej na klika dni przed wyjazdem. Można to zrobić w kasie lub na poczcie albo w banku, jeśli do miejscowości, w której się znajdujemy nie dociera kolej. W dwóch ostatnich przypadkach do ceny biletu zostanie nam oczywiście doliczona oplata za usługę, ale czego się nie robi, jeśli zależy nam na przejeździe. Wróćmy jednak do Lwowa. Odebranie „zakazu na kwytok” wydawało mi się zadaniem dosyć prostym. Zwłaszcza, że miałam na nie ponad dwie godziny. Odnalezienie serwisu dla klientów poszło mi dosyć sprawnie, mimo tego, iż ulokowano go oddzielnie od wszystkich okienek obsługi, na pierwszym peronie, pierwsze drzwi na prawo, na pierwszym piętrze w sali dla VIP-ów tuż obok hotelu:). Trudności zaczęły się potem. Wskazówki zegara wskazywały kilkanaście minut po szóstej, a punkt miał być czynny dopiero od ósmej czyli na 40 minut przed planowym odjazdem mojego następnego pociągu. Sprawdziłam, z którego peronu startuję w dalszą drogę i ucieszona tym, że znajomy z pociągu zgodził się popilnować mojego dużego plecaka wyruszyłam na fotograficzny spacer. Poza wspomnianą poczekalnią dla VIP-ów dotarłam do płatnego 5 hrywien za godzinę holu o podwyższonym standardzie oraz ogólnodostępnej sali oczekiwania. Na zewnątrz budynku zaproponowano mi taksówkę do Warszawy. Zrezygnowałam, by ponownie spróbować zdobyć bilet do Winnicy. Na kilka minut przed godziną otwarcia okienka w kolejce przede mną ustawiło się już kilka osób. Z lekkim niepokojem i zniecierpliwieniem przysłuchiwałam się ich kaprysom. Powoli zaczynałam mieć obawy czy zdążę być obsłużona przed 8.40. Na 10 min przed tym czasem w końcu stanęłam naprzeciw pani z punktu serwisowego i o zgrozo! usłyszałam, że nie ma rezerwacji o podyktowanym przeze mnie numerze. Nie pomogło podanie imienia i nazwiska. Zaproponowano mi kupno biletu na następny pociąg. Jakoś nie bardzo podobała mi się ta opcja. Zostało niecałe 5 minut do mojego planowego odjazdu. Zdesperowana nie wiedziałam co robić. Zadzwoniłam do mającej mnie przyjąć placówki, by powiadomić o zaistniałej sytuacji. O. Rafał z będącą na miejscu wolontariuszką Justyną zorientowali się, że przesłali mi mailem niewłaściwy numer rezerwacji. Nowa informacja pozwoliła na wydruk. Co sił w nogach pobiegłam z nim na peron. Wsiadłam w ostatnim momencie przed zamknięciem drzwi przez konduktora. Pozostało już tylko przepchać się wąskim korytarzami na wskazane na bilecie miejsce. Z nogami miękkimi niczym z waty opadłam na siedzenie. Chwile potem przyniesiono mi pościel. Zabrano za to bilet, który jak miałam się przekonać potem jest oddawany pasażerowi dopiero przed jego wyjściem. Pełna emocji nie miałam ochoty na spanie. Zabrałam się za śniadanie. Miałam jeszcze własne kanapki i herbatę więc zrezygnowałam z proponowanych mi przez obsługę napoi i przekąsek. W późniejszej rozmowie z jadącymi ze mną Ukraińcami usłyszałam, że obowiązkiem konduktora jest rozliczyć się z tylu herbat lub kaw ile skasował biletów, gdy nie sprzeda ich odpowiedniej ilości dopłaca z własnej kieszeni. Obiad popijałam już z firmowej szklanki z metalowy trzymadłem i życzeniami szczęśliwej podroży. Po za tym nie jadłam sama. Zaczęło się typowe, wschodnie, pociągowe biesiadowanie. Zabawne. Dodatkowo jazdę urozmaicały pojawiające się co jakiś czas nowe postaci, a to pan z obrazkami świętych, a to pan z czasopismami religijnymi i nie tylko, a to sprzedawca kart do gry. Postoje nie były zbyt częste. Trwały natomiast dosyć długo. Są one dla palaczy jedyną możliwością wyjścia na peron, by „zakurzyć” w trwającej dla niektórych nawet kilkadziesiąt godzin podroży. Ze stacji w Winnicy odebrano mnie samochodem. Późnym popołudniem byłam w Tywrowie.