Trzeci tydzień
Od poniedziałku zaczęłam kolejny tydzień pracy w klinice. Na początku było mi ciężko się tam odnaleźć, ponieważ przez pierwsze dni moje ambicje o ratowaniu świata zostały zmiażdżone kilkugodzinnym siedzeniem w pomieszczeniu robiącym za aptekę i pisaniem dawkowania na opakowaniach leków. Teraz jednak czuję się jak normalny pracownik i przede wszystkim czuję się potrzebna. Po kilku dniach złapałam rytm i teraz oprócz przygotowania każdego ranka leków, które się skończyły poprzedniego dnia, wykonuję również opatrunki. Dużo młodych chłopców i dziewczyn przychodzi z ranami, które zazwyczaj tworzą się podczas gry w piłkę i następnie zaniedbane rozrastają się, dostaje się do nich zakażenie i dopiero wtedy posiadacze takich okazów udają się do kliniki. Musiałam nauczyć się jak zaopatrzyć tego typu rany, ponieważ niektóre z nich są już tak głębokie, że z początku bałam się ich dotykać. Niestety pani odpowiedzialna za opatrunki nie mówi po angielsku, ale przez obserwację udało mi się wszystkiego nauczyć. Siostra Bibiana pokazała mi też ukryte magazyny z lekami i przekazała klucze, więc kiedy się coś kończy jako jedyna osoba mam dostęp do nich i gdy siostry nie ma w klinice zastępuje ją, a przynajmniej staram się, kiedy ludzie przychodzą do mnie i proszą o różne rzeczy. Problem stanowi też język, ponieważ wszyscy posługują się arabskim, tylko ci młodsi pracownicy umieją porozumieć się po angielsku. Na szczęście większość dnia jestem w aptece, gdzie wszyscy potrafią angielski i pomagam wydawać leki, co myślałam, że nigdy nie będzie możliwe, ponieważ leków jest strasznie dużo, każdy ma swoje miejsce na półkach, pismo lekarzy chyba na całym świecie jest ciężkie do odczytania, a każdego dnia przychodzi ok 400 osób, więc tempo w jakim trzeba odgadywać nazwy leków z recepty, przygotować je i przekazać panu, który tłumaczy po arabsku pacjentom jak je przyjmować jest dość szybkie. Bardzo polubiłam się z ludźmi pracującymi w aptece. Nawet zaczęli uczuć mnie arabskiego, dlatego praca w klinice stała się bardzo przyjemna.
Jednego dnia udało mi się wyrwać z apteki i cały dzień spędziłam z pielęgniarkami dając różnego rodzaju zastrzyki, trochę sposób podawania ich różni się od tego w Polsce, ale każdy człowiek koniec końców ma takie same żyły i inne części ciała . Pod koniec tego dnia, zadowolona opowiedziałam siostrze Bibianie o wszystkich iniekcjach, które robiłam, jednak jej reakcja nie była taka jakiej oczekiwałam. Okazało się, iż panuje tutaj niezapisane prawo, mówiące o tym, że gdy stanie się jakiś niespodziewany wypadek i pacjent ucierpi, to rodzinie tej osoby należy kupić 30 krów, co jest ogromnie kosztowną rzeczą. Nie da się przewidzieć, czy ktoś jest uczulony na dany lek albo jak na niego zareaguje, nie ma tutaj kart pacjentów, wszystko jest prowadzone dość prowizorycznie, więc podawaniem leków zajmują się tylko tutejsze pielęgniarki, a ja z wielką chęcią odpuszczę sobie te przyjemności. Trochę zdziwiło mnie dane prawo, ponieważ pacjenci prawie wszystko mają za darmo, poradę lekarza, badania, testy, większość leków, więc siostry muszą bardzo dużo natrudzić się, aby udało im się to wszystko zapewnić, a do tego dochodzi tak duże ryzyko przy każdym człowieku, za które również one muszą odpowiadać i jeszcze zapłacić.
Od tego piątku zaczęliśmy również prowadzić warsztaty dla dziewczynek od 5 do 8 klasy włącznie, należących do szkół prowadzonych przez siostry. Są to zajęcia trwające od 14 do 17, przez tydzień, ponieważ jest to akurat czas, kiedy dzieci mają przerwę między semestrami. Z wielkim stresem układałyśmy plan na każdy dzień, kiedy siostra powiadomiła nas, że możliwe jest, iż przyjdzie nawet 100 osób. Pierwszego dnia przyszło 300 dziewczyn! Byłyśmy tylko we trzy, więc wszystkie misterne plany legły w gruzach. Hela i Ola upchały ok. 100 osób w klasach i dały im kredki i papier, aby mogły kolorować. Natomiast ja zostałam z resztą na zewnątrz i uczyłam ich tańców.
O tym jak przebiegają nasze warsztaty i czy udało nam się opanować sytuację już w następnym poście.
Gosia