Trzeci tydzień

W poprzednią sobotę zaliczyłyśmy pierwszą wycieczkę na targ. Jak łatwo się domyślić, nie jest to typowy polski targ ze straganami i względnym porządkiem. Oli i Heli kompletnie nie przypadł do gustu, wracać tam nie zamierzają. Jednak dla mnie miał on swój urok. Jedno słowo, którym można go opisać, to CHAOS. Natłok ludzi z każdej strony, jedzenie, ubrania i inne błahostki leżące na zakurzonej ziemi, ubrudzone dzieciaczki biegające po ulicy pomiędzy wystawionymi produktami. Nie ma tu za bardzo możliwości uprawy warzyw czy owoców, dlatego królują orzeszki. Stanowiska z mięsem (przypomnę jeszcze raz, że w Wau nie ma elektryczności) omijamy z daleka, obiecując sobie, już nigdy nie jeść tutaj mięsa. Razem z dziewczynami, wywołujemy niezłe zamieszanie swoim przybyciem. Wszyscy zaczynają krzyczeć do nas: I love you, “kaładzia”(biały). Niektórzy chodzili za nami prosząc o pieniądze. Ceny automatycznie dla nas podskoczyły trzykrotnie, dlatego postanowiłyśmy stanąć w jednym miejscu, nie pokazywać się przy stanowisku, z którego coś chcemy kupić i dać listę zakupów Monice, która jest miejscowa. W całym tym zamieszaniu widać było życie codzienne wielu, wielu ludzi, dlatego mimo wszystko jako jedyna dobrze wspominam tę wyprawę.