TAPPITY POCZĄTKI NIEŁATWE

Zakończyła się nasza obecność w Monrowii i zameldowaliśmy się w Tappicie. Jak rozpoczyna się nasza przygoda w parafii św. Franciszka? Niestety niezbyt fortunnie.
W Liberii jesteśmy już od jakiegoś czasu. W momencie gdy to piszę Robert jest już w kraju od mniej więcej siedmiu tygodni. Ja zaś mam za sobą niemal trzy. Po skończonym Summer Campie (z którego podsumowaniem można się zapoznać we wpisie poprzednim) mieliśmy jeszcze nieco czasu w stolicy. Odwiedziliśmy więc sklepy z rękodziełem na Mamba Point, poznaliśmy warunki życia w New Matadi Swamps (fotorelacja dostępna na naszych social mediach), Robert wykorzystał swoje umiejętności, by wprowadzić kilka usprawnienień (jak naparawa oświetlenia w Youth Centre) i powoli przygotowywaliśmy się do zmiany środowiska.
Opowieść Radka i Kuby powodowała, że nastawialiśmy się do czterdziestogodzinnej podróży przez puszczę, w czasie której wszystko może się zdarzyć. Kiedy jednak nadszedł czas, aby wyruszyć z New Matadi, dowiedzieliśmy się, że rok po misji chłopaków droga z Ganty do Tappity została wyremntowana i teraz jej pokonanie zajmuje mniej więcej tyle samo czasu, co droga ze stolicy do Ganty. Dzięki temu nasza podróż potrwała mniej niż dziewięć godzin.
Sama podróż, mimo pojedynczych wybojów i wysokich tempartur, była zatem raczej przyjemna. Ciekawie było obserwować, jak świat za oknami przemienia się w coraz większą gęstwinę, a korony okolicznych drzew sięgają coraz wyżej. W drodze dowiadywaliśmy się też nieco więcej o samym kraju. Mogliśmy zobaczyć, gdzie i jak pozyskuje się kałczuk. Zobaczyć duży rozstrzał między warunkami życia Liberyjczyków. Od mieszkańców miast w nierzadko nawet piętrowych domach, do mijanych w okolicach Tappity lepianek krytych liśćmi palmowymi, których powierzchnia niekiedy zbliżona jest do składzika na piłki czy publicznego wychodka. Po dotarciu na miejsce spotkaliśmy się z ciepłym przyjeciem lokalnej społeczności. Nasze nowe miejsce zamieszkania okazało się całkiem wygodne. Problem okazała się jednak niesprawna toaleta w moim pokoju, której naprawą można się było zająć dopiero dwa dni później.
Niedziela upłynęła nam spokojnie. Nie budziliśmy się szczególnie wcześnie rano. Jedynie na tyle, żeby zadbać o poranną higienę i zjeść śniadanie przed mszą na dziesiątą. W czasie ogłoszeń na mszy zostaliśmy oficjalnie przedstawieni zgromadzonym wiernym. Po mszy do obiadu mogliśmy zająć się naszymi pokojami i odpoczywać po podróży. Dopiero po obiedzie przeszliśmy się, aby obejrzeć szkołę i przedszkole pod opieką Salezjanów, nasze przyszłe miejsce pracy misyjnej.
Niestety tydzień roboczy rozpoczął się mniej szczęśliwie. Przypominające o sobie zapalenie ucha Roberta i moje bóle żołądka zaprowadziły nas prosto do przychodni na terenie placówki. O ile w przypadku Roberta kilka prostych badań zakończyło się przypisaniem antybiotyku, o tyle w moim przypadku wiązało się to z badaniami laboratyjnymi. Diagnoza? Helicobakter, który wyraźnie był przyczyną nieprzyjemnych objawów i… malaria. Ta druga zaskoczyła mnie nieco, gdyż nie dostrzegałem u siebie objawów, które z malarią się kojarzą. Nie było ani drgawek, ani gorączki. No cóż, nie pozostało mi nic innego niż zabrać się za leczenie i liczyć na to, że w pełnym zdrowiu przygotuję się do rozpoczęcia roku szkolnego.
Piotr