Spacer po Wau
Sporo się wydarzyło, więc zapowiada się dłuższy post. Polecam wygodnie się rozsiąść z kubkiem czegoś gorącego (albo chłodnego – w zależności od temperatury otoczenia) i zagłębić w moją pisaninę. Dziś zabiorę Was na spacer i na imprezę.
W zeszłą sobotę siostra obiecała, że weźmie nas na targ. Przedtem musiałyśmy tylko odprowadzić naszą znajomą Monicę do przychodni, żeby mogła wykonać badania wymagane przed rozpoczęciem studiów. Szłyśmy więc nową trasą, słońce świeciło i nasycało krajobraz żywymi kolorami. Po drodze zawsze staram się podejrzeć codzienność ludzi, minęłyśmy kilka domów i sklepów. Tutaj sklepy to najczęściej stragany pod chmurką z różnymi utensyliami. Co jakiś czas zdarza się też sklep typu spożywczy w małym pomieszczeniu. Minęłyśmy też kilka aptek skoncentrowanych w okolicach przychodni. Po załatwieniu spraw Monicki siostra powiedziała coś, co w mojej głowie brzmiało ‘’to narka, ja spadam. Targ jest tam’’. I dziękowałyśmy niebiosom, że nie zostałyśmy całkiem same, bo w życiu byśmy nie ogarnęły, w którą stronę iść.
Chciałyśmy kupić kilka rzeczy do prowadzenia naszego sobotniego programu, typu taśma klejąca, keje itp. Monica zaprowadziła nas do sklepu. W sumie było tam sporo z rzeczy, które potrzebowałyśmy. I wtedy mój mózg włączył tryb rekina przedsiębiorczości i wypaliłam do sprzedawcy, że ja chcę taką samą cenę jak wszyscy, a nie cenę dla kaładźi (tak na nas wołają jak nas widzą – coś typu biała – i wtedy też ceny podskakują dwu- lub trzy-krotnie) i żeby nawet nie próbował kombinować. A później chciałam jeszcze stargować cenę piłek i prawie mi się udało, ale problem w tym, że to nie był właściciel sklepu, a my potrzebowałyśmy faktury. A tak już w ogóle poza tym, to był sklep (później dopiero to do mnie dotarło) typu supermarket, więc ceny są ustalone z góry i takie same dla wszystkich. To znaczy, ze sterroryzowałam biednego sprzedawcę.
Po południu dostałyśmy zaproszenie na imprezę od Suzan. Suzan jest naszą koleżanką ze szkoły, uczy arabskiego. I co ciekawe, to nie mówi po angielsku, a ja nie mówię po arabsku ale nie przeszkadza aż tak bardzo. Jakoś się dogadujemy i jest bardzo ciepłą i miłą osobą. Zaprosiła nas na rocznicę śmierci jej taty, którą obchodzi się dość uroczyście. Najpierw jest msza i modlitwy w kościele, a potem rodzina zbiera się w domu i spędzają razem czas, jedzą, piją i tańczą. I my miałyśmy zaszczyt dzielić z nimi ten wyjątkowy dzień.
Dom Suzan jest dość blisko, szłyśmy tam na piechotę. Przechodziłyśmy przez soczyście zieloną dzielnicę. Dużo tam trawy i trochę drzew, ale ta zieleń oczarowuje. Minęłyśmy kilka domów z gliny i ze słomianymi dachami i studnię, przy której kobiety robiły pranie.
Niezwykle ciepło nas przyjęto, przywitałyśmy się też z Mamą Suzan, która jest bardzo serdeczną kobietą. Posadzono nas w sporym zadaszonym pomieszczeniu z oknem. Po jednej stronie na macie położonej na ziemi odpoczywały kobiety, a po drugiej stronie siedziałyśmy my i szeroko się uśmiechałyśmy ( bo trochę nie wiedziałyśmy, co ze sobą zrobić). Tutaj większość ludzi mówi po arabsku, a pośród starszych rzadko ktoś zna angielski. Ciągle też prosiłam Monicę o tłumaczenie. Dzieci zaglądały zaciekawione przez okno. Usłyszałyśmy muzykę i okazało się, że zaczęły się tradycyjne tańce. Tańczył nawet wujek (chyba w każdej rodzinie jest taki wujek, który trochę już się napił i jest pewien, że tańczy najlepiej na świecie) i chyba ciocia. Stałam i przyglądałam się i zaraz wujek chciał, żebym tańczyła z nimi. Więc nieśmiało się przyłączyłam. Szło mi raczej marnie, ale i tak dostałam pochwałę.
Później usiadłyśmy do stołu i poczęstowano nas sokiem. I nim piję dłużej się zastanawiam, bo po pierwsze sok jest z proszku, rozpuszczany w wodzie i nie wiem, skąd jest ta woda, (czyżby z tej studni?) a po drugie, bardzo mi się chce pić. I tu na marginesie powiem, że musimy zwracać dużą uwagę na to, co jemy i pijemy. Nasze żołądki nie są przyzwyczajone do bakterii, które żyją w tutejszej wodzie i nieopatrzne wypicie czegoś może spowodować spore problemy zdrowotne. Zerkam kątem oka na dziewczyny – piją. Zmawiam w głowie szybką modlitwę i też z ulgą gaszę pragnienie. Po chwili przyniesiono też jedzenie w chyba pięciu dużych garnkach: sałatkę (mój wybór), chleb (pyszny), makaron z mięsem (wyglądał dobrze, ale się nie odważyłam, ale Gosia zjadła), sos z mięsem i ryż z mięsem. Po posiłku Suzan zapytała, czy chcemy spróbować lokalnego alkoholu (pewnie!). Nie pamiętam, jak się nazywa, robiony jest z sorgo. Jednym z tutejszych dań jest kisra (naleśnik, dość kwaśny, obstawiam, że jest robiony na zakwasie) i ten alkohol smakował dokładnie tak jak kisra w płynie, i nie było czuć w nim alkoholu. Nie posmakował nam, wypiłyśmy tylko mini-łyka.
Później obserwujemy też tradycyjną zmianę ubrania. Żona po śmierci męża przez rok chodzi ubrana na czarno. W pierwszą rocznicę tradycyjnie zmienia się jej ubrania na kolorowe.
Zaproponowano nam też herbatę, a kto mnie zna, ten wie, że herbaty nigdy nie odmawiam. Czekam ucieszona na napój. Przyniesiono nam herbatę w małych szklaneczkach, bardzo gorącą i bardzo słodką z posmakiem cynamonu. I tu kolejna dygresja: wszystkie słodycze tutaj są słodsze niż te w Polsce, i tak samo jak Sudańczycy piją kawę, albo herbatę to sypią bardzo dużo cukru. Kiedyś robiłam kawę w szkole jednemu nauczycielowi, a że szklanka była nie za duża, to wsypałam mu dwie łyżki cukru, po czym on stwierdził, że jest za gorzka i dosypał tam jeszcze chyba 5 łyżek. Śmiałam się z niego, że następnym razem zaleję mu kawę w słoiku z cukrem. Wracając do herbaty- była bardzo słodka, nawet jak dla mnie, a mało rzeczy jest dla mnie za słodkich. Mam nadzieję, że już sobie wyobrażacie ten poziom słodkości. No, ale bardzo mi smakowała i pisząc, narobiłam sobie na nią ochoty.
Zerkamy na zegarek i okazuje się, że musimy już się zbierać, bo inaczej spóźnimy się na modlitwy. Żegnamy się z Mamą Suzan i innymi członkami rodziny. Bardzo dziękujemy za zaproszenie, czujemy się zaszczycone, że zaprosili nas do swojego domu i tak pięknie ugościli.
Wracałyśmy dość szybkim krokiem, bo zaczęło wiać i lada chwila mogło zacząć padać. Po drodze zaczepił nas chłopak i dobrym angielskim zapytał, czy może sobie zrobić z nami zdjęcie. Jesteśmy więc nie tylko wolontariuszkami, ale i atrakcją turystyczną.
To był bardzo dobry dzień. Ciepli ludzie. Wspaniała atmosfera. Chciałabym ich zaprosić do mojej rodziny.
P.S. Na odchodne Suzan dała nam jeszcze cztery pojemniki z jedzeniem. Mimo różnych kultur i języków nie różnimy się tak bardzo.
Ola