Rabbuni – Nauczycielu! O lekcji życia w Mongolskim stepie

W ostatnim czasie brałyśmy udział w narodowym święcie Naadam, o którym pisałam rok temu (zobacz). W tym roku udało nam się dotrzeć na stadion i poczuć prawdziwą atmosferę igrzysk, wszystko wynika oczywiście z tradycji i kultury. Legenda głosi, że bardzo skąpe stroje w czasie zapasów są wynikiem oszustwa. W zawodach mogli uczestniczyć tylko mężczyźni a pewna kobieta bardzo chciała zmierzyć się w walce. Przebrała się za mężczyznę i zwyciężyła swój pojedynek, jednak ktoś udaremnił jej zwycięstwo rozpoznając ją pod przebraniem. Od tej pory zawodnicy mają odsłonięty górny przód ciała, aby w razie powtórki móc rozpoznać kobietę.
Na Placu Chinggis Khana mogłyśmy spróbować tradycyjnego sera, podziwiać pokaz tradycyjnych strojów mongolskich oraz posłuchać muzyki na przeróżnych instrumentach nam nieznanych prosto z jurty.
***
JA: – Wiesz, nie jest mi tu łatwo. Nie znam języka, młodzież nie chce z nami spędzać czasu, a dzieci przybiegają tylko z rękoma krzycząc: „Magda! Candy, candy!” Zabawy zorganizowane? Maksymalnie 15 minut, bo nudne. Gry zespołowe? Owszem, ale licz się ze złamanym nosem lub podartymi ubraniami, bo tu walka toczy się co najmniej o mistrzostwo. Ciągle się słyszy że „wasza obecność i świadectwo są najważniejsze tutaj”, ale przecież nie o samo bycie nam tu chodzi.
DOBRA DUSZA: – Spójrz, a my tu mamy mnóstwo dzieci. Same przychodzą, żeby z nimi grać, więc jest łatwiej, bo one same chcą być z nami. Nasza misja polega na tym, żeby z nimi poskakać do utraty sił, wasza, żeby choć troszeczkę się przebić do społeczeństwa. Miałaś jakieś dobre sytuacje?
JA: Miałam. Mam…. i to całkiem sporo ….
***
JA: – Father, nie jestem usatysfakcjonowana, bo w tak krótkim czasie i przy takiej ilości dzieci w jednej grupie nie nauczę ich muzyki, a jedyne co mogę zrobić to nauczyć ich grać jednej, może dwóch piosenek.
- JAROSLAV: – To przecież bardzo dobrze! Nauczą się grać, poznają dźwięki, pochwalą się za miesiąc przed rodziną i bliskimi. To naprawdę dużo!
Takich sytuacji jest ogrom. Przyjeżdżasz kogoś nauczać, pokazywać nowe rzeczy, wspólnie coś odkrywać. Chcesz przekazać dzieciom jak najwięcej, bo przecież jesteś „teacher” a na miejscu zastajesz ŚCIANĘ. Odbijasz się od niej raz, drugi trzeci… i tak co chwilę Pan Bóg uciera Ci nosa, żebyś za bardzo nie myślała, bo nie od tego tu jesteś.
Zamieńmy role, teraz to ja jestem uczniem, który oprócz najlepszego Nauczyciela, ma jeszcze jego pomocników tu, na ziemi… Dobra Dusza, Fr Jaroslav, pani kucharka (pokazuje, uczy i pomaga nam w kuchni, kiedy jest nasza kolej gotowania), pracownik Złota Rączka, który uczy jak otworzyć jurty ( to nie jest łatwa sprawa!), 14 letni Togi, który jedzie za Tobą w roli ochroniarza i tłumacza czy 11 letnia Muchtoya, która Twoje słowa zamienia w czyny i tłumaczy całej grupie, jaki klawisz nacisnąć. Tak, oni i wielu, wielu innych są dla mnie nauczycielami w najprostszych czynnościach i rzeczach. Nie w wielkich sukcesach, które skrupulatnie zaplanowali, ale w drobnych rzeczach dnia codziennego.
Z ostatniego tygodnia wynoszę dwie lekcje:
1. Zdecydowanie nie od uczenia tu jestem a od dzielenia się sobą, swoimi umiejętnościami, swoją wiarą, swoim czasem, swoją obecnością.
2. Uczyć się wszystkiego od każdego. Od każdego, kto jest obok mnie próbuję się czegoś nauczyć. Czasami to coś pożytecznego, czasami bezsensownego, czasami będzie to lekcja pokory, cierpliwości, nauczki, czasami śmiechu do rozpuku, współpracy i grania w jednej drużynie. Takie lekcje życia każdego dnia.
„Prawdzie życia tutaj nie da się zaprzeczyć,
a każdego słowo znaczy to, co znaczyć ma.”
Magda