PODRÓŻ I PIERWSZE CHWILE
26 godzin – tyle wystarczyło, aby przenieść się w zupełnie inny świat. Samochodem z Wrocławia do Warszawy, samolotami do Dubaju i Dżuby. W ciągu jednego dnia mogłyśmy doświadczyć bogactwa europejskich i dubajskich lotnisk, oraz skromności i minimalizmu na lotnisku w Sudanie Południowym czy w obozie dla uchodźców. Ale o tym za chwilę.
Ostatni miesiąc upłynął mi i Ani na przygotowaniach do wyjazdu. Zbieranie funduszy i darów, załatwianie wszelkich formalności, wreszcie Rozesłanie Misyjne, pakowanie i lecimy. Jakże byłyśmy zmęczone wsiadając do samochodu we Wrocławiu. Jeszcze ostatnie telefony i sprawy, błogosławieństwo ks. Jerzego i na ponad miesiąc zostawiłyśmy tak dobrze nam znany świat. Ruszyłyśmy w nieznane. Po drodze odwiedzając jeszcze Ośrodek Misyjny w Warszawie i już w czwartkowy wieczór wsiadałyśmy do samolotu. Wszystko szło sprawnie. Nawet udało się uprosić zaakceptowanie niewielkiej nadwagi naszych bagaży. W końcu nie wieziemy tych rzeczy tylko dla siebie. Trudności czekały na nas dopiero na lotnisku w Dżubie…
Zmęczone, ale jeszcze uśmiechnięte wysiadłyśmy z samolotu. Rozbawił nas pan, który przyrządem przypominającym ten do walki z chwastami, dezynfekował wszystkich pasażerów. Później kontrola zdrowotna, tłumaczenie pani pielęgniarce, że godzina 20 to inaczej 8 wieczór i kontrola paszportowo – wizowa. Wszystko było w porządku do momentu ostatniej kontroli bagażów. No tak, nasze walizki wypełnione lekami, środkami opatrunkowymi i piłkami wzbudziły niemałe zainteresowanie. Stanęłyśmy przed wyborem zapłacenia nieoficjalnie albo oficjalnie. Oczywiście wybrałam tę drugą opcję. Idąc za policjantem do dziwnego pokoju podatkowego modliłam się o mądrość. Na szczęście moje tłumaczenie, że nie są to rzeczy na sprzedaż i że jedziemy pomagać spotkały się z pozytywnym przyjęciem urzędnika. Przeprosił za kłopot, podziękował i puścił nas bez płacenia. Czekała nas jeszcze tylko walka z ludźmi, którzy koniecznie chcieli nam pomóc z bagażami – oczywiście nie za darmo. Ale wtedy na szczęście pojawił się uśmiechnięty kierowca Sióstr Salezjanek, który wybawił nas z opresji i zawiózł do placówki misyjnej.
W Dżubie miałyśmy spędzić jedno popołudnie i noc, aby już następnego dnia wyruszyć do Wau. Miał to być spokojny dzień, z czasem na odpoczynek. Jednak nie był. Po obiedzie poszłyśmy na krótki spacer, aby rozprostować nogi po podróży. Spotkałyśmy Salezjanina ks. George`a, który nie tylko jest proboszczem tutejszej parafii, ale też zajmuje się obozem dla uchodźców. Po krótkiej rozmowie zaproponował nam zobaczenie właśnie tego miejsca. Byliśmy tam dosłownie 10 minut, ale te chwilę na długo zapadną w mojej pamięci. Obrazy, które do tej pory widziałam tylko na filmach. Na obszarze prawie 1 km2 zamieszkali uchodźcy. Głównie kobiety i dzieci, mężczyźni zginęli. Przyszli do Salezjanów szukając schronienia, podczas II wojny domowej w Sudanie Południowym, Z plastikowych plandek, które otrzymali w darze wybudowali domy. Od 2016 roku wciąż mieszkają w tych prowizorycznych warunkach. Jest ich obecnie blisko 10 tysięcy! Z czego ponad 6 tys. to dzieci i młodzież. Wielu z nich urodziło się już w obozie. Mają do dyspozycji tylko 4 studnie i kilkanaście toalet. Ale wchodząc tam można zobaczyć, że ich życie się toczy. Własnym torem, ale dla nich najważniejsze jest to, że mogą być razem. Dzieci od razu podbiegają, żeby zobaczyć kogo przyprowadził ich ulubiony ksiądz. Śpiewają, pozują do zdjęć, chcą się przywitać. Od razu zaczynam zastanawiać się co mogę dla nich zrobić. W tej chwili? Po prostu się uśmiecham, a one ten uśmiech odwzajemniają. Wydaje się, że dla nich ten moment jest tak samo ważny jak dla mnie. Spotkanie dwóch światów, ale ten sam cel – danie drugiemu człowiekowi odrobinę radości.
Sobotę rozpoczęliśmy bardzo wcześnie. Już o godz. 5.00 czekałyśmy na naszego kierowcę, który zabrał nas znowu na lotnisko. Obawiałyśmy się powtórki z dnia poprzedniego, ale tym razem przeszkody miały inny charakter więc było trochę urozmaicenia. Nie mam pojęcia w jaki sposób się dostałyśmy do środka. Gdyby nie nasz kierowca to by nas tam chyba stratowali. Jakoś przepchałyśmy się przez tłum i dotarłyśmy do poczekalni, gdzie czekali już tylko ludzie lecący do Wau. Podróż trwała 50 minut, ale radość była wielka, gdy tuż po wyjściu z samolotu wybiegły nam na spotkanie Hela i s. Dolores. W tym momencie już się niczym nie musiałyśmy przejmować. I rzeczywiście, po kilku formalnościach odebrałyśmy bagaże i mogłyśmy jechać do naszej placówki docelowej.
Siostry nas przyjęły z otwartymi ramionami. Przy kolacji rozmawiałyśmy z nimi jak starzy, dobrzy znajomi. Także Hela się nami zaopiekowała i wprowadziła nas w realia placówki. Wszyscy uradowali się prezentami, które przywiozłyśmy. Także otoczenie placówki odbiega od tego w Dżubie. Ludzie w Wau są bardziej przyjaźni i otwarci. Idąc na Mszę Św. do kościoła Kombonianów w niedzielny poranek spotkaliśmy się z wieloma wyrazami sympatii i zainteresowania. A Hela ucieszyła się, że końcu nie tylko do niej krzyczą „kaładzia”, tzn. biały człowiek 😊
Paula