Początki w Sudanie Południowym

To już prawie tydzień jak przyleciałyśmy do Juby. Pierwsze wrażenie? Że wcale nie jest tak nieznośnie duszno, jak to sobie wyobrażałam. Słońce skryte za chmurami nie praży tak bardzo. Potem dowiedziałam się, że rzeczywiście dzień jest dość chłodny, bo jest tylko 30 stopni. Czyli dzięki porze deszczowej trafiłyśmy na łagodniejsze warunki.

Poogarniałyśmy wszystkie torby i takie “obtorbione” ruszyłyśmy przed siebie w poszukiwaniu głośnika, który w Kairze zabrano nam, bo był za duży żeby go ze sobą zabrać do kabiny. Według wskazówek teamu Juba (wolontariuszy z Krakowa, którzy są w Sudanie południowym od maja) ruszyliśmy za wszystkimi. Dostałyśmy kartki do wypełnienia a później jakiś mężczyzna kazał nam gdzieś iść. I tak doprowadził nas do miłej pani, która sprawdziła nam jeszcze temperaturę i zanotowała gdzieś nasze dane. Idąc za wskazującym palcem tejże pani, trafiłyśmy na Armageddon zamknięty w budynku lotniska. Hałas, gorąco, tłum ludzi, wiszące na nas bagaże i… okienko wizowe, gdzie miałyśmy otrzymać wizę i przepustkę na Czarny Kontynent. Była już przy nas siostra Lourdes, która zdawała się wiedzieć o co chodzi w tym całym chaosie. Grzecznie zapłaciłyśmy i wręczyłyśmy pozwolenie na pobyt. Pani znów wypełniła jakieś dokumenty i znów zmieniliśmy kontuar. Tam piękna kobieta w zaawansowanej ciąży, po kilkunastu minutach wkleiła nam wizy w paszporty.

Następnym krokiem było wkroczenie w tłum ludzi i namierzenie bagażu. Tam byli też wolontariusze z Juby i chłopcy pomogli nam z walizami (7 walizek po ok. 30 kilogramów- nigdy więcej nie zabierzemy tyle klamotów!). Trzeba było też uważać na „pomocnych” ludzi, którzy za udzielona pomoc chcieliby potem zapłaty. Udało się wrzucić wszystkie torby na wózki i dopchnąć je do aut. I tak trafiłyśmy do Juby. W samochodzie nie można robić zdjęć, można za to trafić do więzienie, więc darowaliśmy sobie dodatkowe atrakcje. Przejeżdżając drogą widzieliśmy ludzi, sklepy, ich domy, niektóre to niskie bloki a inne to chatki zbudowane z błota i patyków, kozy i śmieci które były wszędzie. I kozy jedzące z tych śmieci jakieś resztki. W Sudanie nie istnieje recykling ani wywóz śmieci, które się po prostu wyrzuca byle gdzie, albo pali. Przejeżdżaliśmy też przez most, a pod nim Nil. Most metalowy, aczkolwiek jego konstrukcja sprawia, że człowiek zaczyna się modlić. Dzieci kąpały się w Nilu, siostra powiedziała, że w tym miejscu nie ma krokodyli.

Zajechałyśmy na placówkę (po 24 godzinach lotów i przesiadek i przespanych jakiś 4 godzinach). Wzięliśmy szybki prysznic i Juba Team oprowadził nas po placówce. Pięknie, wszędzie zielono. Na terenie Salezjanów jest szkoła techniczna, boisko, przedszkole i szkoła podstawowa. Po drodze przedstawiałyśmy się wszystkim i wszystkim nas przedstawiano. Później zaszłyśmy jeszcze do księdza Waldka na herbatę i wyjedliśmy mu pół wiaderka orzeszków ziemnych (smakują lepiej niż w Polsce, te sudańskie są mniejsze i bardziej chrupiące). Później poszliśmy na różaniec a po nim przedstawiliśmy się dzieciom. Są urocze i w ogóle wszyscy mówią nam ” welcome in Sudan,” co jest przewspaniale. Dzieci są bardzo wysokie. Na oko 10 letnie dziewczynki są już mojego wzrostu.

 Następny punkt programu to odszukanie rzeczy, które przywieźliśmy wolontariuszom z Krakowa. Zrobiło się już ciemno więc z latarkami przeszukaliśmy pakę toyoty, na której były nasze bagaże. Zajęło to trochę czasu, ale to jeszcze nie koniec problemów. Okazało się, że na lot z Juby do Wau można zabrać tylko bagaż podręczny i 20 kg głównego bagażu. Po naradzie wojennej i telefonach do siostry Dolores zaciągnęliśmy bagaże do pokoju Heli na przepakowanie. Postanowiliśmy zabrać nasze prywatne walizki i 40 kg nadbagażu. Team Juba powiedzieli, że resztę przywiozą jak będą jechali do Wau na święta. I zaczęło się przepakowywanie, upychanie i ważenie. Już ledwo patrzyłam na oczy. W końcu poszliśmy spać bo pobudka była wcześnie rano, mieliśmy wyjechać o 5.30.

Z rana zapakowaliśmy walizki i pojechaliśmy na lotnisko. Tam siostry salezjanki, nauczone już chyba jak to wszystko działa, odprawiły nam bagaż. Przepchnęły nas też przez odprawę, bo nie chcieli nam przepuścić głośnika bo był za duży. W końcu się udało i usiadłyśmy w poczekalni na lot. Zdjęć nie ma bo lepiej nie ryzykować. W końcu wyczytano nasz lot i poszłyśmy do samolotu. Samolot mały i dość stary. Było miło, głośnik wtargałam pod nogi, ale obsługa pokładu nie miała z tym problemu. W drodze powyglądałam trochę przez okno i zaraz zasnęłam. Na pokładzie dostaliśmy kanapkę, wodę i herbatę ( bardzo słodka). Wylądowałyśmy. Lotnisko w Wau jest mniejsze i nie ma tam takiego chaosu. Poszliśmy do budynku gdzie pani spisała dane z naszych paszportów a potem dała je jakiemuś panu. Więc poszłyśmy za nim do innego pana i tam trzeba było kupić jeszcze jakiś dokument, ale to już była z nami siostra Dolores. I znała tego pana. W Sudanie jest duża inflacja i płaci się plikami banknotów w tysiącach. Później zgarnęliśmy walizki i pojechałyśmy na placówkę, gdzie będziemy mieszkać. Po przeniesieniu bagaży okazało się że brakuje jednej walizki- mojej z rzeczami osobistymi. A więc zostałam z tym, co miałam na sobie i z telefonem. Zero majtek, koszulek ani kremu. Nawet bez szczoteczki, która na szczęście dostałyśmy w pakiecie powitalnym. Mentalnie pękłam. Siostra Dolores skontaktowała się z siostrami i wysłała zdjęcie mojej walizki. Internet też nie jest jakiś super tu. Po kilku godzinach walizka się znalazła…w Jubie na lotnisku. Nadal nie wiem, w którym momencie nie ogarnęłyśmy sytuacji. Siostry będą próbowały mi ją jakoś przesłać ale kiedy, nie wiem. Siostra Dolores powiedziała, że da mi habit do ubrania a kochane dziewczyny podzieliły się i dały mi bieliznę, trochę ciuchów i podzieliły się kosmetykami.

Tak więc moja misja zaczęła się od postawienia siebie w sytuacji ludzi, którzy nie mają nic. Ale po tym jak sobie chwilę popłakałam już mi dobrze i mam znów pozytywne nastawienie. Dam radę a tu jest pięknie i kropka.

Aleksandra