Pierwsze wrażenie

Nasza podróż z Polski do Liberii rozpoczęła się 6 lipca 2016 roku ok. 1 w nocy. Schematycznie można ją przedstawić jako Wrocław à Berlin à Bruksela à Freetown (Sierra Leone) à Monrovia (Liberia). Najpierw busem wraz z 3 dziewczynami lecącymi tego samego dnia do Etiopii na lotnisko Berlin Tegel. Potem dwa loty z przesiadka w stolicy Belgii i jednym międzylądowaniem w Sierra Leone. Na miejsce dotarliśmy około 21:00.  W podróży spędziliśmy około 20 godzin.

Brussels Airlines są bardzo porządnymi liniami lotniczymi. Piloci umiejętni, turbulencje parktycznie się nie zdarzyły. W samolocie do Brukseli tuż przed lądowaniem poinformowano nas, że „Boarding” do następnego lotu odbędzie się z gate’u T72. Co to może oznaczać? Za chwile się przekonamy. Wysiedliśmy z samolotu.

Brukselskie lotnisko postanowiło na krańcu holu, który tworzy gigantyczną podkowę utworzyło specjalną strefę dla wszystkich pasażerów lecących do któregokolwiek z krajów Afryki. Są to wszystkie 10 gate’ów z literką T. By się dostać do tej strefy trzeba przejść dodatkową odprawę paszportowa, mimo, że nie opuszczaliśmy lotniska.

Idziemy w tamtym kierunku. Przy bramkach tworzy się od razu gigantyczna kolejka i widać, że jako przedstawiciele krajów europejskich jesteśmy w znacznej znacznej mniejszości. Zaczynam czuć się nieswojo i zaczyna mi towarzyszyć poczucie, że lecę naprawdę w nieznane.

Lecimy nad Saharą. Przejrzyste niebo, ani jednej chmurki. Lecimy już dosyć długo i na prawdę wysoko a piasek ciągnie się po horyzont. Ta pustynia budzi we mnie strach. Nie byłoby dobrze rozbić się na niej. Później podczas rozmowy z o. Raphaelem sdb. dowiem się, że mnóstwo ludzie próbuje przejść ją pieszo, by dostać się do Europy.

Wylądowaliśmy w Monrovii wcześniej niż podaje rozkład ok. godz. 20:40. Wysiadłem z samolotu i uderzyła mnie fala gorąca i wilgoci. Bardzo intensywnej wilgoci zapowiadającej trudności w oddychaniu. Przynajmniej na początku.

Zeszliśmy po schodach i wsiedliśmy do podstawionego na płycie lotniska autobusu. Razem z nami przyleciał tłum ludzi, także ścisk i tłok. Przy lądowaniu można było zauważyć, że terminal Roberts International Airport w Monrovii jest bardzo niski. To zaledwie jedno piętro a wieża kontroli lotów może ma ze trzy kondygnacje. Za to budynek jest bardzo kolorowy.  Ściany zewnętrzne przedstawiają roześmiane twarze przedstawicieli Afryki.

Autobus zajechał tuż przed wejście do terminala. Otworzyły się jedyne środkowe drzwi i naszym oczom ukazał się następujący widok. Ok. 8 uzbrojonych żołnierzy ubranych w kamizelki odblaskowe stało na środku blokując drogę i uprzejmie wskazywało na beczki z kranikami ustawione po bokach z napisem „Ebola is Real”. Każdy przyjeżdżający bez sprzeciwu umył ręce i wszedł do środka.

Pomieszczenie było bardzo niskie, ciasne i po prostu brudne. Na suficie świecą świetlówki. Jedna mruga. Nie potrafi się zapalić, dając o sobie znać oczoplonsem.  Ciężko było się na pierwszy rzut oka odnaleźć. Znajdowały się w nim 4 przeszklone budy z oznaczeniami „Liberian Passports” „Foregin Passports”, „Vips” i coś tam. Między nimi przegrody a na nich funkcjonariusze. W okienku dla zagranicznych zostaliśmy poinstruowani, że w naszym wypadku należy udać się do VIP’ow. To miłe.

Przeszliśmy. Następna kontrola. 4 gości jeden ma założony biały fartuch. Coś mówią, my ich nie rozumiemy. Okazało się, że chodzi o żółtą książeczkę. Sprawdzali, czy każdy został zaszczepiony na obowiązkową żółtą febrę. Pokazałem swoją jednemu. Ten w kitlu obraził się, że nie jemu. To on tu jest lekarzem… Idziemy dalej.

Teraz już tylko odbiór bagażu. Masa ludzi czeka, aż na obrotowej taśmie pojawi się ich walizka. Czekamy i my. Dookoła żołnierze i funkcjonariusze. Pomieszczenie takie jak wcześniej. Wreszcie są. Następne odpowiedzialne  osoby sprawdzają czy na pewno wzięliśmy swoje i przechodzimy dalej. Jeszcze jedno mycie rąk w wodzie z chlorem i jesteśmy na zewnątrz.

Od razu podbieg  do nas młody człowiek: Are you volonteers from Poland? – woła – Don Bosco Youth Center? Uśmiecha się. Yes, yes. Czuję ulgę.

Pamiętam jeszcze z naszej podróży i pierwszych chwil w Liberii drogę z Lotniska do Monrovii. Jechaliśmy białym pick-up’em. Siedziałem z przodu i miałek okazje wszystko obserwować. Miasto żyło. Było dzikie, było niezwykle barwne mimo, że zapadł już zmierzch; mimo, że wydawało się, że jest głęboka noc. Było inne. Mnóstwo ludzi na poboczach i samochodów. Samochody trąbią co chwile, ostrzegawczo a może po to by trąbić? Jednego jestem pewny, to czego doświadczę będzie w 100% odmienne od tego co przeżyłem do tej pory. Jestem ciekawy i podekscytowany na myśl o przyszłych dniach.

Teraz pisząc o tym parę dni później wiem, że słusznie 🙂

Robert