Odkrycie 6: Błogosławieni ubodzy w duchu

Na imię ma Martina. Do wieku nie chce się przyznać. Twierdzi, że ma 15 lat. Pytanie kobiet o metrykę urodzenia jest w Etiopii wielkim nietaktem. Każda z zapytanych na pewno zaniży liczbę. Większość prawdopodobnie też nie wie, gdyż dopiero od niedawna istnieje obowiązek rejestracji narodzin. Martina może mieć 18, może 20 lat. Jest najstarsza z czwórki rodzeństwa. Pracuje przy kościele. Sprząta. Przygotowuje sprzęty liturgiczne. Dba o świeże kwiaty przy ołtarzu. Pomaga siostrom w przydomowych obowiązkach. W czasie roku szkolnego gotuje dla przedszkolaków. Jako jedyna utrzymuje swoją rodzinę. Chce zostać siostrą zakonną. Zawsze z szerokim uśmiechem. Głośne powitania i powtarzanie tych samych słów – to jej znaki szczególne. Znamy się trzeci rok. Poznajemy – od tygodnia. Na pierwszy rzut oka sympatyczna. Otwarta. Wiecznie rozbawiona. Wszystkim. Jak dziecko. Nauka nie jest jej mocną stroną. Nie wiem nawet, czy potrafi się podpisać. Niekiedy drażniła swoją natarczywością. Codziennie mijałam ją, idąc na boisko. Nie wyróżniała się niczym szczególnym. No może tylko tyle, że cały czas coś mówiła, a ja pojęcia zielonego nie miałam, co kryje się pod tym etiopskim słowotokiem. Niekiedy czułam się zmęczona. Nie rozumiałam, czego ode mnie oczekuje. Prezentu? Uśmiechu? Dziś spędzamy więcej czasu razem. Widzę ją inaczej.
Na pytanie – czy jest zdolna? – siostra Vinoliya odpowiada, że od roku próbuje nauczyć ją alfabetu po angielsku. Bezskutecznie. „Kiedy inne dzieci w moim wieku szły do szkoły, uczyły się, zastanawiały się, jak odrobić zadanie domowe, ja myślałam, co dziś będziemy jedli, gdzie zarobić pieniądze. Wiem, że nie jestem mądra…” – porażająca świadomość swoich braków zaskakuje. Nie ma nic. Nawet zarobki są marne. Ledwo starcza na jedzenie. Jednak jako jedna z nielicznych tutaj osób charakteryzuje się wdzięcznością. Siostry wzięły ją pod swoje skrzydła. Byłam świadkiem, jak po raz pierwszy wybrała się do Awassy – dużego miasta. Jak po raz pierwszy jadła posiłek w hotelu. Jak po raz pierwszy chłonęła nieznane dotąd obrazy zza okna samochodu. Jak z roziskrzonymi oczami i jeszcze nadal otwartymi z zachwytu ustami z wdzięczności ściskała siostrę. Wieczorem przyszedł jej tato. Także podziękował. Siostra mówi, że to jedna z najbiedniejszych rodzin w okolicy. A mimo to zawsze dzieli się tym, co ma.
Martina dostała pieniądze na święta wielkanocne. Miała sprawić rodzinie radość, zaopatrując się w dwa kurczaki. Kupiła. Z tą tylko różnicą, że złożyła je w darach podczas Eucharystii. Ofiarowała, co miała…, niczego nie żałując. Dziś wieczór stała przede mną i sprawiła, że to ja poczułam żal. Że nie potrafię być jak ona… Opowiadała nam o tym, jak wygląda posiłek w jej domu – chleb, którym ma najeść się 5 osób (zamiennie z kolbą kukurydzy) i pół filiżanki kawy. Mówiła o tym bez złości. Smutku. Dzieliła się swoim życiem. Na koniec, znów z uśmiechem na ustach, zadała nam pytanie: „A wasze życie jest dobre?”. Nie potrafiłam wydusić słowa. Przed oczami stanęły mi te wszystkie momenty, kiedy narzekałam i irytowałam się z powodu moich „niedostatków”. Nie zdążyłam jeszcze zebrać myśli, gdy Martina wypaliła: „Dziękuję, że tu jesteście. Uczycie nas modlitw po angielsku. Śpiewacie z nami. Pokazujecie filmy. To ważne. Dziękuję, że chcecie tu być”. I znów trafiła w punkt. Wczorajszy dzień spędziłam na snuciu domniemań zasadności obecności filologa polskiego na etiopskiej ziemi wykładającego koślawym angielskim tajniki komputeryzacji. I gdzie mi tam te wszystkie moje fakultety potrzebne, jak to jam głupia.
Dziękuję Ci, Ojcze, „Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom”. I dziękuję Tobie, Martina…
Aga