NIECH WYDA OWOC

Połowa maja już tuż za rogiem, a co za tym idzie, coraz bliżej do zakończenia mojej misji w Tappicie. Tydzień temu, w piątek, kiedy w Polsce przeżywano kolejną rocznicę uchwalenia naszej pierwszej konstytucji, był dniem, kiedy do mojego planowanego odlotu z Monrowii zostały już równo dwa miesiące. Ostatnie dni nie upłynęły jednak na błogich rozważaniach o powrocie do domu, a na nieustannym poddawaniu refleksji czasu, który tu spędziłem.

W relacjonowaniu misji łatwo popaść w hura-optymizm i rozpływanie się nad tym, co się robi. A jednak, jak pisał Robert ponad pół roku temu, misja to nie „jednorożec, który unosi na dysku z tęczy obsypując wszystkich dobrobytem”. Często w rozmowach na temat misji, także tych, które od niemal roku prowadzę z salezjanami, podejmowany jest temat rozważnej pomocy. Ks. Jose nierzadko z pewnym żalem i bólem powtarza, że nasza misja tak często sprowadza się do realizacji kolejnych projektów. Jak łatwo jest zrobić zdjęcie kolejnego zrealizowanego dzieła, pokazać i powtórzyć za barejowskim „Misiem” „pa trzecie, to nasze, przez nas zrobione i to nie jest nasze ostatnie słowo”. Kiedy we Wrocławiu odwiedzał nas ks. Krzysztof Niżniak SDB, podkreślał, że oczywiście bardzo miło jest móc zrobić sobie zdjęcie z roześmianym dzieckiem i wrzucić na facebooka, ale przecież w tym wszystkim nie o to chodzi.

Bo pozostaje pytanie, co dalej? Czy nasze projekty i inwestycje przynoszą owoc? Czy wracamy do swoich dzieł po miesiącu, roku, paru latach? A jeśli tak, to czy widzimy jego realne efekty i pozytywny wpływ na lokalną rzeczywistość? Czy, nawiązując do biblijnej przypowieści, jako siewcy rzucamy ziarno na żyzną glebę, czy jednak mamy skłonność do rzucania, gdzie popadnie, tak często pozostawiając ziarno na skałach i między chwastami, nie myśląc czy uda się z tego zebrać plon. Niemal cały kwiecień i sporą część dotychczasowego maja, zmuszały mnie do przemyśleń, jak ja wykorzystałem ten czas, który otrzymałem i spędziłem w Liberii od mojego lądowania na JJ Roberts Airport w Monrowii. Od tygodni prześladuje mnie myśl, że przecież zawsze mogłem zrobić więcej.

Sprawdzając wiedzę moich uczniów, przeglądając ich odpowiedzi, niestety często wyciągam bardzo negatywne wnioski. Nie jest to jednak związane wyłącznie z moimi zajęciami, a z całokształtem liberyjskiej edukacji, której niedociągnięcia bardzo często wpływają na fakt, że wielu młodych liberyjczyków ma problemy z absolutnymi podstawami, jak liczenie, składanie własnego podpisu, czy budowa logicznego zdania. Chyba najbardziej bolesne, przy tym wszystkim, jest dla mnie nieustannie powtarzane jedno zdanie „to jest Liberia, tutaj już tak jest”. Zdanie to wywołuje u mnie ból, bo wskazuje, że Liberyjczycy nie tylko zaakceptowali otaczająca ich rzeczywistość, ale co gorsza widzą samych siebie jako niezdolnych do jej poprawy.

Temat ten, obok wielu innych podjąłem w czasie spotkania z nauczycielami pod koniec kwietnia. Próbowałem wytłumaczyć, że sama konstrukcja tego zdania stawia liberyjczyków w niekorzystnym świetle, bo prowadzi do przedstawiania samych siebie jako gorszych od reszty. Budowanie takiej postawy zwyczajnie nie pozwala im wykonać kroku naprzód, a jednocześnie buduje w oczach świata obraz społeczeństwa słabego i gorszego od innych, a przecież zależy nam na czymś zupełnie odwrotnym.

Pozostając przy szkolnej rzeczywistości, jej bardzo gorzkim elementem jest niemal systematyczne odpadanie liberyjskich uczniów, a szczególnie uczennic ze szkół. Niestety bardzo często uczniowie rezygnują ze szkoły przez problemy finansowe. Jedną kwestią są problemy z opłaceniem czesnego, inną między innymi głód. Ks. Albert bardzo często opowiadał mi, że wielu uczniów mówiło mu, że musi odejść ze szkoły właśnie z tego powodu. Nie są oni w stanie się wyżywić i zwyczajnie boli ich fakt, że koledzy z klasy mogą sobie pozwolić na zakup ciepłego posiłku w szkolnej stołówce, w czasie kiedy oni głodują.

W przypadku dziewcząt pojawia się jeszcze jeden aspekt. Ciąża. Niestety Liberia należy do krajów, w których „dzieci rodzą dzieci”. Wiek, w którym typowa Liberyjka rodzi swoje pierwsze dziecko jest bardzo niski. Pytanie, czy ja mam dzieci słyszałem nie raz. Kiedyś jedna z uczennic zapytała mnie o to w czasie luźniejszej lekcji. Gdy odpowiedziałem, że nie mam nawet żony i jestem jeszcze dość młody, więc nie muszę się spieszyć, dziewczyna zaczęła mi tłumaczyć, że „tu w Liberii wystarczy mieć tyle (w domyśle, lat)” po czym wskazała palce u moich obu stóp, a następnie rozłożyła swoje palce u jednej dłoni, chcąc wskazać na 15.

Faktycznie tak jest. Niestety dla Liberyjczyków już 13/14-latka, a więc dziewczyna w wieku, w którym ciało zaczyna przypominać nieco bardziej kobiece, przestaje być dziewczyną, a staje się kobietą. Przed jednym ze szkoleń dla animatorów zauważyłem, że za animatorką szło małe dziecko. Chcąc się z nim przywitać, zagaiłem słowami „a kto to idzie”. Dziewczyna bez zastanowienia odparła „to jest mój syn”. Po krótkiej rozmowie dowiedziałem się, że chłopiec ma trzy lata, a jego mama jest ode mnie o około miesiąc młodsza. Dziecko urodziła więc jako osiemnastolatka.

Innym razem, podczas kolacji, ks. Albert niespodziewanie przekazał nam, że rozmawiał z mamą jednej uczennicy siódmej klasy. Dowiedział się, że ta nie przyjdzie już do szkoły, przynajmniej nie w tym roku. Zaszła w ciążę, która staje się coraz wyraźniejsza. Kiedy indziej zauważyłem, że w klasie jedenastej dawno nie widziałem innej uczennicy, co więcej kiedy czytałem jej nazwisko na liście obecności, uczniowie odpowiedzieli „she dropped”, sugerując, że dziewczyna rzuciła szkołę. Zmartwiło mnie to, szczególnie, że była to uczennica objęta Adopcją Miłości. Kiedy ks. Albert wrócił z Wybrzeża Kości Słoniowej, z kapituły prowincjalnej, zapytałem go o to. Odpowiedział, że nic nie wie, ale spróbuje się dowiedzieć. W środę potwierdził, że dziewczyna zaszła w ciążę, o czym poinformowali go jej rodzice.

Informacja ta bardzo mnie zabolała. Zrozumiałem, że dziewczyna, która otrzymywała wsparcie z Polski, za naszym pośrednictwem, właśnie zaprzepaściła swoją szansę na przyszłość. W późniejszej rozmowie dowiedziałem się, że takich dziewcząt jest już w tym roku co najmniej dziesięć, a przy liczbie uczniów w okolicach trzystu, spośród których najmłodsze mają po sześć lat, a same dziewczyny stanowią „jedynie” około połowy szkoły, tworzy bardzo przykrą statystykę. Oczywiście o tym, że tak jest, wiedziałem już i przed przyjazdem do Liberii, a więcej na ten temat opowiadał nam już w sierpniu ks. Augustin w New Matadi, jednak bezpośrednia znajomość tych historii i świadomość, że są to uczennice moich klas, uderza dużo bardziej.

Nieco ponad trzy tygodnie temu opowiadałem, że rozpoczęło się też szkolenie animatorów. W czasie jego przebiegu poprowadziłem prelekcję na temat „safeguardingu”, czyli osób wrażliwych czy bezbronnych (a przynajmniej w większym stopniu niż reszta społeczeństwa), w tym przypadku dzieci i młodzieży. Przygotowując się do tej prezentacji, trafiłem na przerażającą statystykę zgodnie, z którą w 2015 roku, w Liberii wśród „ocalałych z gwałtu”, a więc (jak wyczytałem później) ofiar, które udało się po dłuższym czasie przywrócić do normalnego funkcjonowania, niemal 90% stanowili nieletni. Co gorsza 39% stanowiły osoby, które miały niewięznącej niż 12 lat.

Rozmawiając w czasie prelekcji z animatorami, zapytałem, gdzie widzą największe zagrożenia dla nieletnich i przeszkody w „safeguardingu”. Wśród odpowiedzi pojawiły się ubóstwo, narkotyki czy złe towarzystwo. Z ks. Jose’em dochodzimy jednak do wniosku, że to przede wszystkim poziom wykwalifikowania, zdolności i odpowiedzialności w społeczeństwie, lub jakbyśmy to określili po angielsku „human resources” są największym problemem Liberii, także w tym aspekcie. Samym animatorom starałem się przede wszystkim wytłumaczyć, że ich zadaniem jest tworzenie bezpiecznego środowiska dla rozwoju dla dzieci i młodzieży, aby w przyszłości móc poprawić sytuację w kraju, inaczej wszystkie problemy, wliczajac wspomnianą biedę, będą tylko rosły.

Pisząc to wszystko, nie chcę przekazać, że nie warto Liberii i samej Tappicie pomagać, że projekty czy sama Adopcja Miłości są złe. Wprost przeciwnie. Moim celem jest pokazanie, jak wiele trzeba jeszcze zrobić i jak trudne jest to zadanie. Obserwując moich uczniów, szczególnie tych z Adopcji Miłości, dostrzegam wiele dobra, które należy pielęgnować. Za przykład niech posłuży mały Darius. Na samym początku projektu, zapytał mnie o niego Radek, bo pamiętał go jako chłopca, który nie chodził do szkoły, bo nie mógł. Dziś Darius jest uczniem 6 klasy dzięki Adopcji Miłości. Co więcej, to chłopiec u którego dostrzegam być może największy potencjał spośród moich uczniów. Widzę, jak duże robi postępy i jak bardzo mu zależy. Poza tym angażuje się bardzo mocno także poza szkołą, między innymi będąc jednym z trzonów służby liturgicznej ołtarza. A przecież, jeszcze niedawno, jak opowiada ks. Albert, włóczył się po ulicach bez celu i marnował swoją młodość.

W ostatnich tygodniach coraz częściej staram się też indywidualnie rozmawiać ze swoimi uczniami, szczególnie tymi z Adopcji Miłości. Pokazać im, że choć nie jest łatwo, to otrzymują ogromną szansę i możliwości, które muszą wykorzystać, że mnie, salezjanom, wielu nauczycielom i tym, którzy wspierają ich z Polski, naprawdę na nich zależy i chcemy cieszyć się z nimi z ich przyszłych osiągnięć, nawet jeśli dziś wiąże się to z tak ogromnym wysiłkiem.

W ostatnich tygodniach, postawiłem też sobie za cel zwiększenie intensywności moich działań, aby zostawić po sobie jak najwięcej tylko mogę, nie tyle nawet „dzieł”, co bardziej narzędzi, aby przyszli nauczyciele i uczniowie sami mogli tworzyć swoje dzieło i budować lepszą przyszłość. Choć nie jest łatwo i naprawdę często mam ochotę się poddać i położyć, to mam z tyłu głowy, że czasu zostało niewiele, a tak wiele zostało do zrobienia i tak bardzo chciałbym, aby moja obecność wiązała się z jakimś pozytywnym wpływem. Codziennie też wplatam w swoją modlitwę jedno stwierdzenie, niczym akt strzelisty, prosząc Boga dla czasu, który tu spędzam, „niech wyda owoc”.

Piotr