NARODZIŁ SIĘ W TAPPICIE
Nie było karpia ani opłatka. Nie wspominając o wigilijnej wieczerzy, choince w domu, czy dzieleniu się prezentami. Nie było porannych rorat ani katowania w kółko „Last Christmas” George’a Michaela. Święta w Liberii w niczym nie przypominają swojskiej, polskiej atmosfery. Czy to jednak oznacza, że tutaj Jezus się nie rodzi?
Tegoroczny adwent był wyjątkowo krótki, a przy tym bardzo intensywny. Przeżywając okres oczekiwania w Tappicie, nie mogłem na pewno liczyć na, jakbyśmy to nazwali w Polsce, poczucie atmosfery świąt. Liberyjskie podejście tak do adwentu, jak i do samych Świąt w niczym nie przypomina polskiej, swojskiej atmosfery, a już na pewno nie należy na takową liczyć w położonej w głębokiej dżungli Tappicie. W codzienności adwentowej właściwie nic względem pozostałej części roku się nie różniło. Oczywiście w kościele na ołtarzu pojawił się fiolet, a obok ołtarza ustawiono wieniec i cztery świece, zaś w modlitwie brewiarzowej zawitały hymny i antyfony adwentowe. W codzienności pozakościelnej świat zdawał się niewzruszony.
Szkoła w Tappicie działała w grudniu swoim zwykłym, codziennym rytmem. Dość powiedzieć, że tuż przed samą przerwą świąteczną uczniowie zamiast myśleć o świętach łamali długopisy na egzaminach kończących drugi z czterech okresów wystawiania ocen dzielących rok szkolny. Tutaj nikt nie przyozdabia domów, ani sklepów, w szkole też żadnych ozdób nie można było uświadczyć. Otaczająca nas muzyka nie zmieniła się nagle w zimowo-świąteczne szlagiery zza oceanu. Na „własnym podwórku”, czyli w ramach zajęć z informatyki próbowałem wpuścić nieco „ducha Świąt i Adwentu”. Uczniowie najstarszych klas chociażby, w ramach wprowadzenia do programu Microsoft Word mogli na przykład zmierzyć się z przepisywaniem fragmentu tekstu o adwencie, na którym następnie poznawali narzędzia formatowania. Zaś zaraz przed egzaminami, aby pozwolić nieco odpocząć i wykazać się kreatywnością, uczniowie rysowali kartki bożonarodzeniowe za pomocą painta.
A jednak w rzeczywistości pozbawionej tego wszystkiego, co po świecku tak bardzo kojarzy się z Bożym Narodzeniem, odnalazłem coś niezwykłego. W czasie adwentu wyróżniłbym jeden dzień. Z samego rana, w drugą niedzielę adwentu wyjechaliśmy z Tappity z księdzem Jose’em, proboszczem naszej parafii i księdzem „Chucksem”, wiceprowincjałem, który w tym niezwykłym okresie odwiedził Tappitę po raz pierwszy. Zabrali się z nami również katecheta i dwóch aspirantów. Pojechaliśmy do Sacleipea, jednej z 24 outstation objętych opieką salezjanów z Tappity.
Społeczność Sacleipea żyje jeszcze bardziej odcięta od świata niż Tappita. Droga prowadząca do outstation jest dość długa, prowadzi wciąż remontowaną częścią drogi do Ganty, z której zbacza się na taką właściwie wyłącznie wydeptaną lub rozjechaną przez mieszkańców. Na samym końcu trzeba jeszcze pokonać (z braku lepszego określenia), wybrakowaną kładkę, z której nieostrożny kierowca mógłby z łatwością zjechać do strumienia lub utknąć pomiędzy jej elementami. Dopiero po pokonaniu tej drogi docieramy do oczekujących nas wiernych. I to właśnie słowo oczekujący pasuje tutaj najbardziej. Jak już wspomniałem takich outstation salezjanie z Tappity mają aż 24. Każdą z nich muszą się zaopiekować, a czasu w ciągu roku mało, bo trzeba też pamiętać o samej Tappicie. W takich miejscach, jak to dużym wsparciem są lokalni katecheci, którzy mówią społeczności o Bogu. Jednak z samym żywym Bogiem, w eucharystii spotykają się raz, dwa razy w roku. Czasem może i rzadziej.
Z tym większą radością i nadzieją, takie społeczności, jak Sacleipea witają księży, którzy przyjeżdżając niosą im Chrystusa. Tym większe jest oczekiwanie w ciągu roku. A przecież to właśnie o oczekiwanie w tym wszystkim chodzi. Oczekiwanie właśnie na Jego przyjście. My w czasie adwentu czekamy na święta, często zapominając o co chodzi. Oczekujemy prezentów, ciast, wieczerzy. Tutaj ludzie czekają na Boga. Nie przez trzy tygodnie, a każdego dnia roku. Nigdy nie zapomnę mszy przeżywanej w budowanym dopiero kościele. Księdza „Chucksa” łamiącego chleb na tle nieotynkowanych ścian z suszonej słońcem cegły i ręcznie przygotowanych, drewnianych rusztowań. Widząc to myślałem o pierwszych wspólnotach chrześcijan. Nie zapomnę tej atmosfery, gdy każde słowo kazania było tłumaczone z języka angielskiego na mano, język dominujący w północnej części Nimby. Znaczenie tej chwili nie było wielkie przez podniosłość obrzędu, a przez prostotę i szczerą wiarę, którą to miejsce było wypełnione.
Choć wspomniałem już, że w Liberii brakuje świątecznej atmosfery i świątecznych tradycji, muszę oddać sprawiedliwość Salezjanom i (chyba przede wszystkim) księdzu Albertowi. Jednego z dni egzaminów, kiedy udało mi się już ukończyć część praktyczną z moimi uczniami, zauważyłem, że pod przedszkolem Mama Tullia stoi salezjański samochód, a z samego przedszkola dobiegała muzyka i dużo dźwięków dziecięcej radości. Zainteresowany tym, co się dzieje za płotem, postanowiłem odwiedzić najmłodszych podopiecznych misji. Wtedy właśnie zastałem charakterystyczny obrazek, z grupą przedszkolaków próbujących wdrapać się na kolana ks. Alberta w mikołajowym stroju. Tego dnia dzieci z Mama Tullia przeżyły swoje przedszkolne Christmas Party, otrzymały słodycze i ubranka, które udało się księdzu dla nich zdobyć. Widać było, jak ogromną radość sprawił tym maluchom. Innego dnia, między egzaminami ksiądz wraz z paroma pomocnikami rozdawał uczniom St. Francis soczki i słodycze.
Przygotowania do Świąt zaczęły się właściwie tu przed samymi Świętami, 23 grudnia. Tego dnia kilku animatorów naprawiło zniszczony przez ząb czasu i warunki atmosferyczne drewniany podest, przygotowali tablicę z napisem „Wesołych Świąt i szczęśliwego nowego roku”, a także pomalowali na biało dolne partie drzew oraz „dzwony”. Biel miała przypominać, że Chrystus się rodzi. W tym samym czasie nasza kucharka Grace z pomocą paru kobiet przygotowywała dary-przekąski. Nie było to nic wielkiego, rozrobiony w wodzie sok w proszku, który został następnie schłodzony w szkolnej zamrażarce oraz zapakowany w torebki foliowe pop-corn z paczką ciastek i lizakiem. Następnego dnia prócz wigilii wypadała także ostatnia niedziela adwentu. Po porannej mszy niedzielnej rozpoczęło się pierwsze świętowanie. To właśnie wtedy po raz pierwszy dzieci z parafii zostały obdarowane prezentami, czyli wspomnianymi w opisie powyżej przekąskami. Po mszy rozpoczęły się przygotowania do Świąt, zmontowaliśmy szopkę bożonarodzeniową, wymieniliśmy obrusy na ołtarzu, a w kościele pojawiła się drobna choinka. Jak się później okazało nasza szopka była wyraźnie za duża względem figurek tworzących bożonarodzeniową scenerię.
W kościele spotkaliśmy się ponownie już po zmierzchu. Przed samą pasterką rozpoczęło się kolędowanie, które prowadził ksiądz Albert. Na pasterce nie zebrało się wiele osób, nie zabrakło jednak pracowników szkoły, a także naszych uczniów i kilku przedszkolaków z Mama Tullia. Obecność i postawa dzieci cieszyła, tym bardziej że pasterka znacznie się opóźniła, gdyż przewodniczący jej ks. „Chucks” udzielał chętnym penitentom sakramentu pokuty i pojednania. Ciekawostką była dla mnie lokalna tradycja, w której na zakończenie pasterki kobiety wnosiły tanecznym krokiem i z radosnym śpiewem na ustach, figurkę Jezusa do stajenki, a także pozostawiły dzieciątku drobne dary. W chwilę potem złożony na sianku Jezusek był otoczony ofiarą, od pieniędzy po środki czystości i higieny osobistej. Wigilijnej wieczerzy nie było. Pierwsze jakkolwiek świąteczne potrawy pojawiły się na stole w Boże Narodzenie, kiedy kolejni mieszkańcy przynosili posiłek od siebie. Nie zabrakło więc ryżu, kilku typowo afrykańskich „zup” oraz tradycyjnych gibi i fufu. We wspólnocie salezjańskiej przeżywaliśmy te Święta w trzyosobowym gronie z księżmi Albertem i „Chucksem”, ponieważ ks. Jose i ks. Daniel wyjechali na urlopy do swoich rodzinnych krajów, czyli kolejno Indii i Sierra Leone.
W Boże Narodzenie wspólnotowe świętowanie rozpoczęło się około godziny trzynastej. Wtedy też na placu między kościołem, a kliniką zebrały się wszystkie dzieci z Don Bosco Youth Center. Jak mówił mi ksiądz Albert, Youth Center gromadzi około sześciuset dzieciaków. O przebiegu imprezy można dowiedzieć się więcej z fotorelacji na mediach społecznościowych naszego projektu. Sama impreza jest coroczną tradycją Tappity. Dzieci biorą udział w konkurencjach, bawią się, tańczą. Cały plac wręcz buzował od dziecięcej radości. Zwieńczeniem imprezy było rozdanie dzieciom przekąsek-prezentów, takich samych, jak te rozdane dzień wcześniej. Niestety w tym roku salezjanie ucierpieli nieco z powodu bardzo ograniczonego budżetu, który był o połowę niższy niż zazwyczaj. W efekcie pod koniec okazało się, że przysmaków nie starczyło dla każdego dziecka. Zabrakło też tradycyjnych prezentów, które w innych latach dzieci otrzymywały za drobne bilety nabywane za udział w konkurencjach przygotowanych wcześniej przez animatorów.
W niczym jednak nie umniejszało to atmosfery radości, przeplatanej życzeniami, słówkiem ks. „Chucksa” wygłoszonym do dzieci, a także przypominaniem przez animatorów, że nie zebraliśmy się tu z byle powodu, a świętujemy najbardziej wyjątkowe urodziny. Muszę zatem powtórzyć, że Święta w Tappicie w niczym nie przypominały tych polskich. Polski wieszcz Mickiewicz pisał „wierzysz, że urodził się w betlejemskim żłobie, lecz biada, jeśli nie narodził się w tobie”. Jestem przekonany, że Bóg narodził się tego dnia w Tappicie, narodził się w niejednym, szczególnie dziecięcym sercu.
Piotr