NARODZIŁ SIĘ NA ULICY

Zorganizowanie w domu Bożego Narodzenia dla 50 dorastających chłopców żyjących na co dzień na ulicy to najlepszy czy najgorszy pomysł na świecie? Zastanawiałam się nad tym w dniu wigilii, stojąc w kuchni, wykończona całym dniem, a wieczór się jeszcze nie zaczął.
– Ci chłopcy nie dają ci spokoju. Twój najmłodszy syn znowu cię szuka. Mówię mu, że jesteś zajęta, a on na to: “Ale ja chcę zobaczyć Dominikę. Dominika to moja mama. Powiedz jej, że chcę z nią pogadać” – powiedziała do mnie kucharka, która przyjechała do Lagos z daleka specjalnie by pomóc nam na święta.

          Uśmiechnęłam się tylko, śpiesząc się dalej z rozdzielaniem jedzenia, gdy rozległy się krzyki i odgłosy bójki.
– Te chłopaki znowu się biją. Niewiarygodne! Nie można ich samych zostawić na 5 minut! – powiedział jeden z wolontariuszy i wybiegł by ich rozdzielić. 

Znów się uśmiechnęłam, bo to co tak zadziwiało naszyn nowych lokalnych wolontariuszy, było czymś z czym mierzyliśmy się w pracy tu na co dzień. Nic co byli w stanie zrobić chłopcy nie mogło mnie już zadziwić. Był to dokładnie dzień jak codzień w Berger. Z tym że normalnie przyjeżdżamy do chłopców na parę godzin, raz w tygodniu. Teraz mieliśmy spędzić z nimi parę dni i nocować z nimi w domu. Mieliśmy trzech dodatkowych wolontariuszy i kucharkę, więc była nas siódemka, ale choć był to mój pomysł i moje marzenie, czułam, że ten czas będzie wyzwaniem. To był pierwszy dzień, a chłopcy zdążyli zdemolować połowę ozdób świątecznych, które z taką radością i podekscytowaniem pomagali nam przygotować tego dnia. W jednej z bójek jeden z chłopców sięgnął po nóż, a drugi po kamień i gdyby nie kilku innych, którzy ich trzymali, nie wiem do czego by doszło. Nasz plan opóźnił się o kilka godzin, wciąż pojawiały się nowe problemy i wszyscy byli głodni, a przez to nerwowi. Czekałam tylko aż wróci father Peter, który pojechał na targ po kilka rzeczy na święta. Nikt tak jak on nie potrafił sprawić, żeby chłopcy byli spokojni. Jeśli
cokolwiek by się stało, ryzykowaliśmy wszystko…

          Święta w Nigerii są obchodzone z dużym przepychem. Miliony światełek, ozdób, łańcuchów na każdym rogu, krzykliwe kolory i im więcej tym lepiej. Muzyka, jedzenie, wyjście na plażę czy na basen, koniecznie w nowych ubraniach, by wszystkim się pokazać… Nigeryjczycy nie oszczędzają na świętowaniu. Jednak w tym roku rosnący kryzys jest widoczny także w trakcie świąt. 67 ludzi zginęło podczas charytatywnej akcji rozdawania ryżu na święta, przez tłum który za wszelką cenę chciał dostać się do paczek zanim ich zabraknie. Przez rosnącą inflację od lat nie było w kraju takiego głodu jak teraz… Święta to też czas wzmożonej przestępczości. Na wschodzie znów słychać o porwaniach, ludzie bali się wracać do domu na święta. Żądając okupu porywacze zadzwonili do rodzin i na wideorozmowie pokazali jak torturują ich bliskich. Mimo to tu w Lagos, a zwłaszcza w najbogatszej części miasta ludzie świętują z ogromnym przepychem i wszystko wygląda przepięknie i kolorowo.
Mimo trudnego początku, święta z chłopcami ulicy to był niezwykły czas, wypełniony radością, miłością i rodzinną atmosferą.
– Ostatni raz tak dobrze spałem 4 miesiące temu, gdy byłem jeszcze w domu – wyznał mi jeden z chłopców po nocy na macie, które zakupiliśmy dla nich na święta. – Jest bardzo wygodnie, w domu spałem na takiej samej macie, którą kupiła mi babcia.
Jedzenie, tańce, gry, nowe ubrania. Czułam, że spełnia się moje marzenie. Że zorganizowaliśmy dla chłopców ulicy święta, których nigdy nie zapomną. I których nigdy nie zapomnę ja. Kładliśmy się spać bardzo późno, wstawaliśmy wcześnie. Do późna graliśmy, śmialiśmy się i tańczyliśmy. Taniec tu jest czym innym niż w Europie, chłopcy czują muzykę całym sobą i gdy tylko słyszą odpowiedni beat, zaczynają tańczyć poruszając nogami niewiarygodnie szybko. Po kilku minutach wszyscy są zmęczeni, mokrzy i świecący się od potu, ale nikt nie przerywa, tańczymy dalej w ciemności rozświetlonej świątecznymi światełkami. Niezwykłym momentem była też świąteczna msza święta, którą father Peter dla nas odprawił. Dla większości z nich pierwsza msza święta w życiu. Nie wiedzieli co odpowiadać, kiedy wstać a kiedy siedzieć, naśladowali nas, a czasem księdza. Po alleluja zaczęli spontanicznie być brawo i wiwatować, przy znaku pokoju zbijali sobie piony, ale modlili się całym sobą i choć była to najbardziej niestandardowa msza w której pominęliśmy wiele części, była dla mnie przepiękna i wzruszająca. Gdy poprosili mnie, bym pomodliła się po polsku, modliłam się za nasze rodziny, z którymi ani ja ani żaden z tych chłopców nie mogli spędzić świąt. Także kazanie, choć bardzo proste, by trafiło do chłopców, odkrywało dla mnie na nowo prawdę o Bożym Narodzeniu. Gdy ksiądz Peter tłumaczył im, że Bóg narodził się praktycznie na ulicy, w oborze, gdzie trzymano zwierzęta i jego matka nie mając go gdzie położyć, położyła go w drewnianym żłobie, używanym do karmienia zwierząt, uświadomiłam sobie jak niewiele to miejsce różni się od tego, w którym żyją chłopcy, od drewnianych straganów, stołów, czy chodnika na którym zasypiają. 

          Mogliśmy spędzić święta w salezjańskim domu, pięknie przystrojonym i przygotowanym, pójść na uroczystą mszę świętą w kościele, zjeść dużo lepsze świąteczne jedzenie, którego nie mamy na co dzień, w końcu się wyspać i świętować, ale zamiast tego wybraliśmy by być z tymi chłopcami. Ale Bóg wybrał ich już dawno temu. Wybrał ich gdy narodził się na ulicy… I odpowiadając na pytanie z początku, to najlepszy pomysł na świecie i czułam się przez ten czas naprawdę szczęśliwa. Bo nic nie daje większego szczęścia niż uszczęśliwianie innych.

Dominika