Moje w niej upodobanie…

Spotkałam ją tylko raz. W klinice Sióstr Miłosierdzia. Szła za rękę z Basią, polską wolontariuszką studiującą w Wiedniu. Uśmiechnięta. Z roziskrzonymi oczami. Pełna ufności i piękna. Porażenie mózgowe od razu widoczne. Epilepsja dała znać o sobie po 10 minutach. Atak nie był silny. Wiedziała, że nadchodzi, bo sama osunęła się na ziemię. Dorośli, którzy nas otaczali, nie pozwolili jej dotknąć, podtrzymać. A serce tak bardzo chciało przytulić. Leżała wśród tłumu. Samotna. Zmęczona. Ale wciąż piękna. I choć włosy zbyt krótko ostrzyżone, dłonie powykrzywiane, ciało pokurczone, oddech płytki – nie mogłam oderwać oczu od jej wewnętrznego piękna. Promieniowała pokojem. Od razu przypomniał mi się Izajasz: „Będziesz prześliczną koroną w rękach Pana, królewskim diademem w dłoni twego Boga. Nie będą więcej mówić o tobie „Porzucona”, o krainie twej już nie powiedzą „Spustoszona”. Raczej Cię nazwą „Moje w niej upodobanie”, a krainę twoją „Poślubiona”. Albowiem spodobałaś się Panu” (Iz 62,3-4). Jakież było moje zdumienie, gdy zapytałam o jej imię. „Jerozolima”. Żadne inne imię nie oddałoby tego, co w niej ukrył Pan.

Mój Bóg jest Bogiem paradoksów. Spodobało mu się przewrócić nasz świat do góry nogami. Głupstwem nazwać to, co dla nas jest mądrością. Piękno schować tam, gdzie nasze kanony nigdy przystawać nie będą. Radość rozniecić w miejscach, w których najchętniej usiadłoby się i zapłakało.

Przez ostatni tydzień pracowałyśmy w Soddu Abali u księdza Yosepha. Pomagało nam dwoje wolontariuszy z Włoch – Lobelia i Franco. Było chłodno. Ciemno. Bez zasięgu. Pracowicie. Do południa katecheza, zajęcia plastyczne, lekcje angielskiego, zabawy na boisku z dzieciakami z parafii (tylko 200 urwisówJ), a popołudniami odwiedziny w dwóch kaplicach, w których znów oczekiwało nas około 120 podopiecznych. Wysiłek. A jednak otulony uśmiechem i ciekawością. Dzieciaki z ogromnym przejęciem przyjmowały wszystko, czym chcieliśmy się z nimi podzielić. Umorusane. W podartych portkach. Boso lub w plastikowych klapkach. Przybiegały zewsząd, z okrzykami radości i wyrazem zachwytu na twarzy. Wiedziały, że byłyśmy tam dla nich. Niekiedy zastanawiam się, czy te nasze krótkie wizyty są potrzebne. Ale kiedy tylko przypomnę sobie, jak przez półtorej godziny rzucałam piłką w stronę najmłodszej gromadki i po raz 378 odliczałam do czterech, żeby sprawiedliwie obdzielić możliwość uchwycenia piłki przez wszystkich – nie mam żadnych wątpliwości. Nadal brzmi mi w uszach perlisty śmiech brzdąców, którzy (złośliwie oszukaniJ) nie zdążyli złapać lecącej w ich stronę zabawki. Wciąż ocieplają moje serducho iskierki w ich oczach, kiedy wreszcie przyszła na nich kolej. Wśród kurzu. Wśród hałasu. Bez specjalnych fajerwerków. Ktoś komuś okazał czułość. Ktoś kogoś ukochał. Moje w tym upodobanie…

 

Aga