Malaria competition

Od jakiegoś czasu razem z dziewczynami brałyśmy udział w pewnym konkursie. Chociaż żadna z nas nie chciała być jego uczestnikiem, Hela zajęła pierwsze miejsce. Oli przypadła druga pozycja. Ja od początku postawiłam sprawę jasno i uparcie bronię się przed zajęciem jakiegokolwiek miejsca. Nasz konkurs, już tłumaczę, dotyczy zachorowania na… malarię.
Obie dziewczyny mają się dobrze. Z ich doświadczenia i własnych obserwacji wiem, że trzy pierwsze dni są najgorsze. Ciężko podnieść się z łóżka, ból głowy jest nie do zniesienia, a wysoka gorączka i brak apetytu towarzyszą nieustannie. Choroba ta objawia się również innymi symptomami jak kaszel, wymioty itd. Jednak Heli i Oli na szczęście nie było dane ich doświadczyć. Dzięki łatwo dostępnym lekom, które są tutaj obok paracetamolu najbardziej powszechne i kosztują w miejscowych sklepach (w których wszystko jest droższe, niż w rzeczywistości) w przybliżeniu 10 zł, już po 5 dniach możliwy jest powrót do zdrowia.
Ciężko w to uwierzyć, ale właściwie mogę powiedzieć, że wypracowałam już swoją rutynę. Każdego dnia pracuję w klinice, a oprócz tego od wtorku do piątku wychodzę z niej wcześniej, żeby poprowadzić dwie ostatnie lekcje w szkole. W tym miejscu schemat się na chwilę urywa i zaczynam walkę o przetrwanie. We wtorki przypada mi przez obie lekcje opieka nad 3 klasą, czyli 150 osobami. W środy pierwsza klasa, a następnie 5 razem z 6, co daje ponad 200 osób. W czwartki klasa 7- 100 osób. Czasami wracam po takich zajęciach bardzo sfrustrowana, ponieważ przy takich liczbach przeprowadzenie czegokolwiek jest niemożliwe. Jednak kiedy zajęcia chociaż trochę się udają i obserwuję podekscytowane, radosne dzieciaki, nie mogę przestać się szczerzyć i zastanawiać, czy da się być jeszcze bardziej szczęśliwym jak ja w tych momentach.
Zeszła niedziela była bardzo wyjątkowa, ponieważ obchodziliśmy urodziny Heli. Z tego również powodu gotowałyśmy dla wszystkich obiad. Kuchenka, którą rozgrzewa się węglem i drewnem, choć wydawała się z początku ciężka w obsłudze już teraz nie jest nam straszna. Po posiłku, razem z siostrą Bibianą, wybrałam się na tzw. Family Visit. To takie niedzielne spotkanie z jedną z wielu wierzących rodzin, które zawsze odbywa się w ich domu. Szłam ulicami Wau, po których biegały dzieci, chłopcy na większych placach grali w piłkę, a po obu stronach drogi bramy prowadziły na podwórka z domkami, czułam podekscytowanie. Siostry pozwoliły mi po 2 miesiącach chodzenia jedynie z domu do kliniki na wyjście poza teren misji i mogłam poczuć się normalnie. Dzięki wyjściu do ludzi, zobaczeniu na własne oczy, że życie toczy się jak w każdym innym miejscu na świecie, mimo dużych różnic w warunkach materialnych, miejsce to stało się bardziej przyjazne, przestałam czuć się jakbym przybyła z innej planety. Miło jest zobaczyć raz na jakiś czas skąd ci wszyscy ludzie przychodzący do szkoły, czy kliniki (do której czasami potrafi przyjść ponad 400 osób w trakcie dnia) się biorą. Wysokie bramy zazwyczaj kryją za sobą sporych rozmiarów podwórko, po którym biegają kury, a kiedy rodzina jest bogatsza również kozy. Na jego krańcach zbudowane są małe domki pokryte na górze blachą lub słomą, ze ścianami z cegieł, wykonanych z gliny i cementu. Czasami wykorzystywane są też przeplatane drewniane paski, które przypominają altanki na polskich ogródkach). Nie buduje się tu wieloizbowych domów, tylko osobne pomieszczenia w różnych odległościach od siebie, ponieważ przy mocnej ulewie zdarza się, że wszystko się zapada. Na środku podwórka znajduje się wolna przestrzeń, gdzie rosną ogromnie ważne drzewa dające cień, pod którymi w trakcie dnia spędza się wolny czas. W drodze powrotnej z wizyty od cudownej rodzinki, poprosiłam siostrę, aby zabrała mnie do księży salezjanów. Prowadzącą oni tutaj niedaleko nas szkołę techniczną i dom dla chłopców ulicy. Kiedy przeszłyśmy przez bramę, dzieci miały wieczorny apel i gdy tylko nas zobaczyły, zaczęły klaskać i śpiewać dla nas piosenkę. Biła od nich tak niesamowita radość i miłość, że aż ciężko to opisać. Stałam po środku nich i uśmiechałam się najszerzej jak potrafię, choć miałam ochotę wszystkich ich wyściskać (część z nich to nastolatki, więc nie wypada). Obiecałam sobie, że chociaż dwa razy w tygodniu będę do nich zaglądać z piłkami i grami, a przy okazji opatrzę wszystkim rany, ponieważ zauważyłam, że wielu z nich je posiada.
Zakończyłam ten tydzień szczęśliwa jak nigdy, z ekscytującą wiadomością, iż w środę jedziemy na 3 dni do Tonj- wioski w buszu, gdzie siostry prowadzą szkołę, ale o tym odpowiemy już w przyszłym tygodniu :).
Gosia