DZIECI TAPPITY
Już jakiś czas temu zakończył się pierwszy semestr w liberyjskich szkołach, także w St. Francis w Tappicie. Przez ostatnie półrocze mogłem zatem nieco lepiej poznać naszych uczniów i dzieci Tappity. Zdążyłem się już nieco przyzwyczaić do Liberii, a „Liberia”, jak mi się zdaje, zdążyła się już przyzwyczaić do mnie. Przez Liberię mam na myśli dzieci.
Od samego początku naszego pobytu w Tappicie zauważaliśmy, że dzieci cieszą się na nasz widok. W czasie, gdy jeszcze szykowaliśmy instalację elektryczną w sali komputerowej, aby przygotować ją na rozpoczęcie roku szkolnego, niemal każdy nasz krok śledziły wielkie oczy maluchów oglądających salę przez otwarte okna. Od początku towarzyszyła nam więc dziecięca radość i ciekawość, z początku jednak przeplatała się ona z pojedynczymi przypadkami lęku, jaki u niektórych maluchów wywoływała obecność obcego, białego mężczyzny, tak rzadko spotykanego w tych stronach. Dziś z tym drugim się niemal nie spotykam. Ostatni raz dziecko przestraszyła nie moja obecność, a obiektyw aparatu, gdy próbowałem zrobić mu zdjęcie. Dziewczynka uspokoiła się jednak bardzo szybko, gdy wziąłem ją na ręce.
W ostatnim czasie zauważyłem też, że dla maluchów z przedszkola Mama Tullia i kilku uczniów z najmłodszych klas podstawówki, sala komputerowa, w której uczę jest miejscem fascynującym, miejscem, w którym uwielbiają spędzać czas. Widzę nawet, że jest kilka szkrabów, które stały się już stałymi wizytatorami mojej sali. Takimi są chociażby malutka Julie czy niesforny Justice z przedszkola, a także mała Suzie z pierwszej klasy, którą sami starsi uczniowie przedstawili mi jako „najmniejszego ucznia St. Francis”. Ostatnio nawet, któryś z uczniów zapytał mnie, czy pozostanę w Tappicie na stałe, a Thomas, uczeń 12 klasy i aspirant, który w przyszłości chciałby zostać salezjaninem, zapytał czy jadąc w lipcu do Polski jadę na urlop/wakacje, jakby zakładał, że już jestem stałym elementem misyjnej układanki Tappity. Obecność tych najmłodszych, radość z jaką reagują na moją obecność i ciągła chęć wdrapywania mi się na ręce lub wtulania w kolana, rekompensuje wiele trudów. Z drugiej jednak strony patrząc na te beztroskie urwisy jeszcze trudniej pogodzić się z trudnościami, z jakimi się mierzą one i ich rówieśnicy.
Ostatnio na moich lekcjach było nieco pusto. Kilku uczniów podobno chorowało, ale wielu nie było w klasie nie dlatego, a dlatego, że ich rodzice nie zapłacili za szkołę. Nie zostali oni skreśleni z list, a po prostu wyproszeni ze szkoły do czasu uregulowania płatności. St. Francis podobnie, jak większość szkół w Liberii jest płatna. Wyrzucenie ucznia z lekcji, bo nie zapłacił za szkołę brzmi brutalnie i jest przykre. Przypomina scenę z filmu „Chłopiec, który ujarzmił wiatr”. To jednak konieczność. Musimy zrozumieć, że szkoły te nie są utrzymywane przez państwo, a finansowane wyłącznie z wpłat uczniów. Wiemy o tym, że rząd prowadzi tu także swoje placówki, które są darmowe. Te są jednak zaniedbane. Sami Liberyjczycy mają podobno podchodzić z niechęcią do darmowej edukacji. Ksiądz Albert opowiadał nam, że nauczyciele rządowych szkół często są tam nauczycielami tylko na papierze, żeby pobierać państwową pensję jako dodatek do pensji jaką pobierają ucząc w innych, prywatnych szkołach.
Liberyjskie szkoły są też przeładowane. Któregoś dnia, zmęczony po lekcjach zwróciłem uwagę, że jedna z moich klas rozrosła się do aż 42 uczniów. Wtedy ks. Albert wyjaśnił mi, że jedna klasa w placówkach prowadzonych przez salezjanów ma limit do 45 uczniów, to jednak nic w porównaniu do klas w szkołach rządowych, w których liczebność potrafi przekroczyć setkę. W tak przeładowanych klasach ciężko opanować uczniów, przekazywać im wiedzę czy traktować indywidualnie. Co więcej większość nauczycieli zupełnie nie jest przygotowana do nauki. Nie tylko nie mają przygotowania pedagogicznego, ale też sami cierpią na braki w edukacji. Widać to szczególnie w piśmie. Błędy ortograficzne to chleb powszedni. Większość uczniów nie potrafi się poprawnie podpisać. Jak zauważył ks. Jose, ciężko jednak aby nauczyli się piać poprawnie, bo błędy przy tworzeniu notatek nagminnie popełniają nauczyciele. Tak tworzy nam się błędne koło. Mimo tak przeładowanych szkół, wciąż wielu młodych liberyjczyków nie chodzi do szkoły. Nie raz, mając okienko i idąc w stronę centrum Tappity, spotykałem dzieciaki w wieku szkolnym, które błądziły po okolicy. Tak jest w Tappicie, a przecież w Liberii jest wiele miejsc, które są jeszcze bardziej odcięte od świata, małych wiosek gdzieś w głębi dżungli, gdzie w najlepszym wypadku co dziesiąta osoba dorosła zna język angielski, a nie jedynie któryś z języków plemiennych.
To zresztą niejedyne problemy maluchów. Wiele dzieci wychowuje się bez jednego lub dwojga rodziców. Wychowywani są też często przez wujków czy dziadków. Nie ma się zresztą czemu dziwić. Liberyjczycy często zostają rodzicami przed uzyskaniem pełnoletniości i ukończeniem szkoły. Efektem tego niejednokrotnie jest zamieszanie z nazwiskami i fakt, że uczniowie noszą właściwie dwa nazwiska. Ostatnio jedna z moich uczennic zwróciła mi uwagę, że na liście obecności mam ją wpisaną dwa razy, ale pod różnymi nazwiskami. Poprosiła o skreślenie jednego, bo ona używa teraz tego drugiego. Księża opowiadali nam, że to częste. Wynika to z faktu, że dzieci często noszą nazwiska tych, którzy je wychowują, ale z wiekiem przypisują sobie nazwiska ojców. Mówili nam też, że ciężko jest wytłumaczyć dzieciom, a często też ich matkom, że takie postępowanie i posługiwanie się innym nazwiskiem, niż w oficjalnych dokumentach jest nielegalne, dopóki nowe nazwisko nie zostanie formalnie zmienione.
Do tego dochodzą problemy ze zdrowiem. Dzieci często mają rozległe wysypki, rany i inne ślady chorób. Nierzadko też narzekają na głód. Ten ma stanowić w kraju najczęstszą przyczynę śmierci wśród dzieci. Ostatnio, gdy dzieci przyszły pod nasz dom, co często robią, ksiądz Albert wytłumaczył mi, jak niebezpieczne jest to, że chodzą po domach i proszą o jedzenie i że muszą się tego oduczyć. Niestety takie próby zdobycia czegoś do zjedzenia często kończy się skrzywdzeniem dziecka przez dorosłych.
Mimo wszystko dzieci pozostają dziećmi. W ich oczach widzę przede wszystkim radość i nadzieję. Cieszy mnie ich obecność, gdy chwytają mnie za krzyżyk na szyi, wtulają mi się kolana, próbują wdrapać na ręce, czy łapią za włosy. Ostatnio chociażby dzieci powiedziały mi, żebym zdarł swoje włosy z głowy i przełożył na ich główki, oddał im je. Jak już nieraz wspominaliśmy, nie ma co liczyć na ogromną poprawę sytuacji Liberii w najbliższych latach. Jednak, kiedy widzę te dzieci, widzę ich oczy i uśmiechy, to uświadamiam sobie, że warto pracować na tę poprawę. Choćby za kilka pokoleń. Właśnie dla tych dzieci warto.
Piotr