Deszcz, nowe zadania i “przytulasy”
W środę rano obudziłam się słysząc za oknem deszcz. Pomyślałam – super, mogę sobie dłużej posiedzieć przy śniadaniu. Bo tutaj deszcz oznacza, że nikt nie przyjdzie na czas do szkoły, o ile w ogóle ktoś przyjdzie…
Wiele z dzieciaków i nauczycieli przechodzi codziennie po kilka kilometrów, aby dotrzeć do szkoły. Kiedy pada, droga robi się błotem, a więc trudno jest też dojechać. Poszłam więc do szkoły na godzinę 9. Dziękowałam Bogu, że dał mi tę godzinę dłużej, jakby czuł, że jestem trochę zmęczona.
Radości i trudności w pracy misyjnej
To już miesiąc, odkąd nie ma ze mną Oli i Gosi. Przyznam się, że z początku było mi bardzo ciężko i chyba nigdy nie czułam takiej pustki w sercu. Ich wyjazd był dla mnie takim pierwszym dużym kryzysem. Wieczorami doskwierała mi samotność. W tej samotności miałam okazję bardziej poznać siebie i to czego naprawdę mi w życiu potrzeba. Zdałam sobie sprawę z tego, jak ważny jest dla mnie drugi człowiek i bycie dla innych. To jest to coś co “dodaje mi skrzydeł” i co sprawia radość.
Mam już wokół siebie sporą liczbę osób do których czuję wielką sympatię i które wnoszą w me życie wiele radości. Sporo dzieci i młodzieży znam już z imienia. Starsi uczniowie bardzo lubią mi pomagać we wszystkim co tylko możliwe, a wszelkie prace razem polepszają nasze wspólne relacje. Przyznam, że bardzo lubię te dzieciaki mimo, iż czasami są cwane i kombinują jak wykorzystać moją niewiedzę w pewnych kwestiach. Na przykład ostatnio zwalniając jednego ucznia do domu drugi próbował uciec ze szkoły pod pretekstem, że odprowadzi tamtego chorego do domu. Oczywiście chory symulował jak to bardzo choroba “zmiata” go z nóg. Ale szybko uczę się na błędach, więc już teraz nie idzie im tak gładko.
Jednego dnia, pod sam koniec bieganiny po całej szkole, prowadzeniu zajęć, na których nie pojawili się nauczyciele i tysiącu innych spraw, poczułam zmęczenie, psychiczne i fizyczne. Usiadłam na ławce przed szkołą i łzy napłynęły mi do oczu. Z początku nie wiedziałam skąd te łzy i stwierdziłam, że powinnam je powstrzymać i w ogóle przestać się “mazgaić”, ale nie mogłam. One leciały i leciały. Siostra mijając mnie wyczuła, że coś jest nie tak. Przytuliła mnie i pozwoliła uwolnić wszystkie emocje. Wypłakałam się w siostrzany rękaw.
Piszę o tym, żeby nie pokazywać tylko tych miłych stron misyjnej posługi. Wiele sytuacji tutaj i sposób życia tych ludzi sprawia, że taki zwykły “Europejczyk” naprawdę ma trudne zadanie, aby to pojąć i jeszcze zaakceptować, a już tym bardziej działać w takich warunkach. Wiele sytuacji powoduje, że jestem bardzo wściekła, wiele powoduje, że czuję w sercu ogromny smutek, no i jeszcze ten klimat, okropnie gorąco (temperatury do 55 °C) i duszno oraz nieustanna walka z przeogromnym robactwem (ale to najmniejsza z problemowych sytuacji).
To wszystko wymaga wielu sił. Te ludzkie siły, nie są w stanie temu sprostać. Po prostu jest to niemożliwe. Tutaj potrzeba tej wiary i modlitwy, Bożej pomocy. Bez nich nie da się realnie nic zrobić. Można próbować, ale wiem z własnego doświadczenia, że po prostu się nie da. To jest taki “misyjny cud nadludzkich sił”, które narastają wraz z uczuciem, że chcesz się poddać, bo nie masz już więcej sił.
Nowe zadania
W obu szkołach czuję się dobrze. Zarówno dzieci jak i nauczyciele przychodzą do mnie z przeróżnymi problemami i potrzebami. Tak jakby wiedzieli, że na moją pomoc można liczyć. Wiem już, gdzie można wszystko znaleźć (po gruntownym wysprzątaniu kantorków), przejmuję zastępstwa, kiedy nie ma nauczyciela w klasie, pomagam przy szkolnym chórze, opatruję rany. Zapewne nie robię tego profesjonalnie, ale dzieci zdają się lubić kiedy o nich dbam, bo zaczęły przychodzić z ranami, które wcześniej nie miały dla nich większego znaczenia.
Ostatnio uruchomiłam też w szkole zajęcia audiowizualne – dzieciaki je uwielbiają. Tak jak nasze dzieci w Polsce potrafią godzinami oglądać youtube w telefonie, tak dzieci tutaj nie mają takich możliwości. Często nie ma jak pokazać słonia, planet czy morskich stworzeń. Chociaż ściana, na którą puszczam obraz z rzutnika jest brudna i dziurawa, natomiast sam rzutnik co chwile się rozłącza i dźwięk nie jest klarowny, to dzieciom i tak się podoba.
W tym tygodniu zaczynamy drukować książeczki, które udało się stworzyć dla przedszkola i pierwszych klas. Potrzeba do tego będzie 18 ryz papieru. Nie chcę nawet myśleć jak zbindujemy te ponad 600 egzemplarzy. Ale niezmiernie się cieszę na tą pracę. To taki mój mały wkład w edukację najmłodszych w Sudanie Południowym i jeszcze zaoszczędzimy na tym wiele pieniędzy, a każde dziecko będzie miało własną książeczkę. Nie ukrywam, że jestem podekscytowana.
Free hugs
W obu szkołach spełniam też inną ważną funkcję, a mianowicie jestem szkolnym “przytulasem”. Tak jakbym miała na koszulce napis ” Free hugs”. Często ustawia się do mnie kolejka dzieci czekające na przytulasa i zabawę w “łapki”. Kiedy wracałam w niedzielę misyjną z Kościoła, podbiegła do mnie nieznana mi dziewczynka, była w samych majteczkach, miała na sobie skrawki koszulki, podbiegła i bardzo mocno mnie przytuliła, tak jak to robi ktoś kto bardzo kocha drugą osobę, tak że ma ochotę tak mocno to okazać, silnym uściskiem. Kto ma rodzeństwo ten wie o czym mówię 😉 To był taki gest, mimo iż wiele dzieci mnie przecież tutaj przytula, to ten uścisk był taki szczególny. Którego się nie spodziewałam, i który wywołał we mnie jeszcze inne niż zazwyczaj odczucia. Fakt, że doświadczyłam tego akurat w niedzielę misyjną nie może być przypadkiem i był wielkim znakiem, że jestem w dobrym miejscu i mam tutaj być, bo On chce abym tutaj była.
Obecnie mam tydzień wolnego, gdyż bardzo prawdopodobne, że od tego przytulania nabawiłam się tyfusu no i do tego jeszcze złapała mnie malaria. Mimo wszystko dziękuję Bogu, że w miejscu, w którym jestem panuje pokój, nie ma żadnych zbrojnych konfliktów i ludzie w miarę spokojnie żyją. Bo w krajach sąsiadujących sytuacja nie jest już tak spokojna i coraz smutniejsze wieści do nas dochodzą.
Hela
P.S. Dziękuję wszystkim którzy dotrwali do końca! Nie zapominajcie o modlitwie za misje!