Czas pełen emocji: radości i smutków

Już mija ponad miesiąc odkąd jesteśmy w Sudanie Południowym. Mam jeszcze takie momenty, w których siadam na przedszkolnym murku i obserwując biegające dzieciaki wciąż nie mogę uwierzyć, że tutaj jestem.

Ale te momenty trwają tylko chwilę, bo szybko przybiega do mnie jakieś dzieciątko, aby się przytulić, usiąść mi na kolanach, złapać mnie za rękę lub opowiedzieć fascynującą historię, której nie zrozumiem bo przecież ja wciąż jeszcze “mafi arabik”. Ale zaczęłam już rozumieć poszczególne słówka, aby wydobywać z nich cały kontekst wypowiedzi. Niektóre dzieci przychodzą po to, aby po prostu przy mnie być. Im dłużej tutaj jestem tym bardziej zakochuję się w tym miejscu i dzieciach. Im dłużej tutaj jestem tym bardziej jest mi przykro i często jestem zła, że poziom życia tych ludzi jest taki niski. Gdybym tylko mogła zrobić coś więcej… każda z nas chciałaby zrobić coś więcej…To jest strasznie niesprawiedliwe. Często szklą mi się oczy na widok dzieci, jedzących suchy ryż, w zatrważającym tempie, wyczyszczając do cna talerze i jeszcze szukając, czy przypadkiem coś nie zostało na talerzach kolegów i koleżanek. Wiele dzieci do godziny 10:30 nie ma sił, aby przyswajać wiedzę, leżą oparte na ławce, nie mogąc nawet podnieść głowy, patrzą na nauczyciela nieobecnym wzrokiem. Ta 10:30 to pora obiadu, to czas, w którym wszystkie są niezmiernie ożywione, rozgadane i zadowolone.

W czasie przerwy kręciła się koło mnie mała dziewczynka, jej oczy były nieobecne, zapadnięte, opierała się o mnie trzymając mnie za nogę. Znalazłam w jej ręku 100 południowosudańskich funtów ( to jest bardzo niewiele) wzięłam je od niej i poszłam jej kupić ciasteczka, wyszło 5. Nie zmieściły się w jej małej rączce, więc wydzielałam jej po jednym. Po drugim ciasteczku do dziecka wróciło życie, ożywiła się, zaczęła podskakiwać, uśmiechać się. Pomyślałam sobie, że to tak niewiele, dwa maślane ciastka, a dziecko funkcjonuje jak zupełnie inne. Dlatego tak ważne jest, aby dzieci miały w ciągu dnia coś do zjedzenia.

Moim głównym zajęciem podczas szkolnej przerwy jest zbijanie gorączki uczniom pokładającym się na ławkach w korytarzu. Nie ma dnia, żeby jakieś nie było chore. To okres wzmożonej zachorowalności na malarię. Nie ma też pielęgniarki, więc muszą jakoś wytrzymać, bo nie wszyscy rodzice mają telefony. Nikt, nawet z najstarszych klas nie protesuje, kiedy dostaje na “parzącą”głowę chłodny kompres. Właściwie tylko tyle można zrobić. Z darów jakie dostałyśmy przed wyjazdem wyposażyłyśmy obie szkoły w plastry, gaziki i bandaże, bo już nie mogłyśmy patrzeć na to, że nie ma czym opatrzyć ran.

Uczniowie w szkole są bardzo ożywieni i niezdyscyplinowani. Właściwie ciężko jest przeprowadzić jakąkolwiek lekcję. Miałam tę przyjemność zostać “wrzucona” na zastępstwo do 5 klasy. Nie powiedziałabym, że coś udało mi się powtórzyć z ich materiału, właściwie cała lekcja to była walka o uciszenie rozradowanej grupy. Więc pod koniec stwierdziłam, że nie mam sił już krzyczeć i usiadłam sobie w ławce obok nich. Zaczęłam z nimi rozmawiać. Opowiadali mi co lubią, pokazywali mi swoje wiersze, rysunki, zrobili dla mnie pudełeczko origami. Szczególnie chłopaki rozkręcili się w origami, kiedy szczerze przyznałam, że wychodzi im to super. Dostałam list, z wyznaniem, że jestem najlepszym nauczycielem. Ten moment, w którym siedziałam wśród uczniów, był najprzyjemniejszy. Jak sobie o tym przypominam, to właściwie ta lekcja była największą porażką, niewiele uczniów z niej skorzystało, a ja kompletnie nie nadaję się do pracy ze starszymi dziećmi, ale te 2 godziny pokazały, że to są naprawdę dobre dzieci. Bardzo utalentowane, potrafiące wyrażać swoje emocje. To dobry znak, że jest w nich nadzieja na to, że zrobią coś więcej aby ten kraj podnieść z kryzysu.

Szkoły przez 1,5 roku były zamknięte. To bardzo widać i w poziomie zapamiętanego materiału i w zachowaniu uczniów, a więc jest jeszcze trudniej, aby przywrócić wszystko i wszystkich do stanu sprzed.

W całym Wau nie ma elektryczności, nie ma dobrze zrobionych dróg, bardzo dużo dzieci żyje na ulicy. Najgorsze jest to, że sytuacja jest tutaj naprawdę beznadziejna, bo jeśli tylko pojawi się w polityce ktoś kto chce coś zmienić, wykorzystać podatkowe pieniądze na rozwój, to szybko zostaje zlikwidowany. Na chwilę obecną nie ma szans na nawet próby lepszego życia.

Też często praca misjonarzy, którzy poświęcają swoje życie dla tego miejsca nie jest doceniana. Niedawno byłyśmy na mszy, upamiętniającej zamordowanych w zeszłym tygodniu dwie siostry i dwóch kapłanów, którzy zostali zatrzymani przez wojskowych (wyszkolonych tylko do siania strachu) i rozstrzelani na miejscu za to, że nie mieli pieniędzy. Wojskowi nie mają ukończonych szkół, to ludzie nie mający własnego myślenia, takimi najłatwiej się steruje. Szkoła mimo tego, że jeszcze wiele nerwów, stresów i potów potrzeba wylać, aby funkcjonowała lepiej, to jest światełkiem nadziei, na to, że jeszcze będzie lepiej.

Z dziewczynami często dochodzimy do wniosku, że Pan Bóg ma niezwykłe poczucie humoru, że przysłał nas tutaj. Każdego dnia odkrywamy nasze niedoskonałości, nasze wady, walczymy z trudnościami. Zdarza nam się kłócić o różne naprawdę błahe rzeczy. Podziwiamy misjonarzy, którzy mają tyle sił i odwagi aby tutaj działać. Mimo wszystko wierzymy, że i na nas Pan Bóg ma plan i to wszystko jest po coś, po coś lepszego. Już teraz przyznam się, że Pan Bóg dokonuje rewolucji, w moim często zatwardziałym sercu. Wiem, z naszych wieczornych rozmów, że wiele emocji rodzi się również w sercach Oli i Gosi.

W tym wpisie chciałabym też poprosić Was o modlitwę za tych misjonarzy, którzy nie boją się poświęcić własnego życia. To oni pomagają żyć lepiej tym, którzy naprawdę tego chcą i potrzebują. Ich praca tutaj jest często niekończącą się walką, pełną niebezpiecznych sytuacji. Oni potrzebują naszej modlitwy.

Hela