CODZIENNOŚĆ NIEZWYKŁA

Każdy dzień tutaj jest darem, chociaż nie zawsze łatwo to dostrzec i docenić. Od czasu zakończenia Summer Campu weszłyśmy w rutynę powolnego życia gambijskiej wioski. Chociaż czasem dopada nas chęć powrotu do miasta, życie w Kunkujang Mariama powoli przekonuje mnie swoją prostotą.
Nasza rutyna jest prosta i nie wymaga od nas zbyt wiele. Najtrudniejsza dla mnie część dnia to poranek. Właśnie dzisiaj uświadomiłam sobie, że całe moje wakacje wstaję codziennie o 7.00 lub wcześniej. Poświęcenie jest warte swojej ceny, bo na 7.30 mamy poranną mszę, bez której teraz nie wyobrażam sobie życia. Wychodząc z kościoła, witamy się z siostrami i nielicznymi mieszkańcami, którzy przychodzą razem z nami się modlić, po czym od razu idę do kuchni, żeby ugotować dla nas i księży śniadanie. Zdecydowanie brakuje mi trochę do perfekcyjnej pani domu, bo chociaż dzisiejsze guacamole wyszło świetnie, tak do wczorajszego omleta dodałam łyżkę soli zamiast cukru, wyrzucając tym samym do kosza nasze ostatnie dwa jajka.
Poranki spędzam na pracy przy komputerze, pisząc dokumenty, bez których czeka mnie marny los w Polsce. Teresa za to zajmuje jednocześnie 10 komputerów, ucząc dzieciaki obsługi Worda i PowerPointa. Raz czy dwa przyszłam jej pomóc i muszę przyznać, że nie jest to wcale proste zajęcie. Nic tak nie ćwiczy pokory, jak oglądanie dzieciaka, który przez 20 minut próbuje założyć nowy folder, nie mogąc wycelować kursorem w słowo „Folder”. W tym momencie, po prawie dwutygodniowym treningu, większość dzieci na spokojnie jest w stanie przepisać tekst, zmienić jego kolor lub czcionkę, zrobić tabelę a nawet wkleić do niej obrazek.
Od razu po pracy idziemy na lunch, po którym mamy chwilę dla siebie, często przerywaną przyjściem zaprzyjaźnionych chłopców, z którymi gramy w piłkę, rozmawiamy lub wymyślamy inne ciekawe zabawy. Tak na przykład jednego dnia Samuel chwycił kurczaka z chorą nogą. Zauważył, że boimy się go dotknąć, więc naturalnie zaczął nas gonić z kurczakiem w ręce. Wtedy to Teresa chwyciła postrach małych chłopców, czyli naszego kota Toma, z którym zaczęła biegać za Samuelem. Było to najśmieszniejsze starcie jakie widziałam w życiu i jak każda walka, zakończyło się śmiercią, w naszym przypadku kurczaka.
O 16.00 idziemy do oratorium, gdzie każdego dnia staramy się jakoś urozmaicić zabawy dzieciakom. W ten właśnie sposób zdobyłam nowe hobby – ogrywanie dzieci w Uno, Dobble, bierki, czy Jengę. Rozgrywki badmintona są prawdziwym starciem mistrzów, dopóki do nich nie dołączamy, obniżając trochę poziom. Wspólnie zamykamy oratorium tak, żeby zdążyć na różaniec o 18.30, który ostatnie kilka razy miałam szansę prowadzić czy to na boisku, czy w czyimś domu. Koło 19.15 wracamy się do naszego domu, żeby odmówić z księżmi nieszpory i zjeść wspólną kolację. W ostatni poniedziałek oglądaliśmy nawet razem film z pendrive’a ks. Carlosa 2.
Ostatnio polubiłam naszą domową rutynę, ale jej pierwszy tydzień był dla mnie szczególnie ciężki. Najpierw złapałam wszy, a potem przeziębienie. Mój organizm bardzo głośno mówił mi, że przemęczyłam się podczas ciągłej pracy na Summer Campie. Pomimo choroby nie zrezygnowałam z wyjścia na basen, podsumowującego naszą pracę podczas wakacji. Miło było zobaczyć relaksujących się animatorów, zadowolonych zupełnie jak dzieci z basenu. Zasłużyli na te kilka godzin prywatnego pływania swoją ciężką pracą. Moja ulubiona część tego wyjścia wydarzyła się już w domu. Pod Youth Centre rozstawiliśmy grilla i wspólnie siedzieliśmy na podium, wymieniając się historiami z Polski i z Gambii. Animatorzy opowiadali nam o swoich zwyczajach, my o swoich i nawet pod koniec poznali kilka polskich słów.
Chociaż kochamy Kunkujang Mariama jak własny dom, cieszyłyśmy się, kiedy udało nam się wyciągnąć księdza Carlosa 2 na wycieczkę do miasta. On zresztą też wydawał się dość zadowolony. Pokazał nam dużą część marketu, który tutaj ciągnie się wieloma ulicami. Teresa upatrzyła sobie nowe buty, których podróby sprzedają tu na każdym kroku. Przy małym stoisku wypiłyśmy kawę touba, którą pani sprzedawczyni nalała nam z pudełka po margarynie i przelała kilka razy zanim podała nam kubek. W smaku napój nie przypomina kawy, za to kojarzy się z syropem na gardło, ale i tak wypiłyśmy cały kubeczek każda. Ksiądz Carlos starał się nam opowiedzieć chyba wszystko, co wiedział na temat jakkolwiek związany z Gambią i tak przemierzaliśmy ulice Serrekundy, dość często idąc dosłownie ulicą.
Kolejnym razem udało nam się wyjść z animatorami w nadziei, że pokażą nam nieznane nam do tej pory zakamarki miasta. Na samym wstępie musieliśmy dojść około 40 minut do najbliższego miasteczka – Tujaren, żeby tam spróbować szczęścia w poszukiwaniu busa. Za mniej niż 30 dalasi, w przeliczeniu 2 zł, dostaliśmy się na sam koniec trasy. Stamtąd już zwiedzaliśmy na piechotę również te ciasne uliczki, o których istnieniu turyści nie mają pojęcia, ale szybko zaczęliśmy wracać. Miasto zdaje się nie być równie interesujące dla naszych gambijskich przyjaciół. W drodze powrotnej udaje nam się zajrzeć do każdego małego stoiska z jedzeniem za 5 dalasi. Animatorzy zajadają się ebe, czyli ostro-słoną potrawą z owocami morza, ja zasmakowałam w ciastku z mielonych orzeszków ziemnych z miodem, Teresa upodobała sobie śmieszne kruche ciastko, oprócz tego próbujemy orzeszków w różnej postaci, małych kulek smażonego ciasta i kawałka parówki również zasmażanego w cieście. Podróż powrotna jest cięższa, głównie przez coraz mocniejsze słońce. Wymęczone wracamy akurat na czas, żeby otworzyć oratorium.
Przyznaję, że z początku byłam zła na sam fakt wejścia w rutynę. Jestem przyzwyczajona do szybkiego życia w mieście, w którym zawsze jest gdzie pójść i co robić, gdzie mam dużo większą autonomię i swobodę, głównie dzięki komunikacji miejskiej. Dopiero kilka dni temu uświadomiłam sobie, że ta rutyna jest celem naszej misji, a może raczej środkiem do wypełnienia słów Jezusa. Nasz dzień w tym momencie zaczyna przypominać życie tutejszych ludzi, co tak naprawdę oznacza, że to co my nazywamy rutyną dnia codziennego, jest tym, co może nas do nich zbliżyć. Jak wspólnie spędzany czas z chłopcami w przerwie po lunchu, czy wieczorne wyjście do oratorium w poszukiwaniu działającego wi-fi, gdzie spotykamy większość animatorów. Dzięki naszej spokojnej rutynie możemy faktycznie z nimi żyć, dzielić chociażby podobny plan dnia. W jakiś sposób czuję, że przybliża mnie to do nich. To, że od razu robię, co mam do zrobienia, bo w sumie i tak nie mam więcej zajęć a w czasie wolnym spotykam się z ludźmi, bo co też innego mogę robić. W ten sposób oni naturalnie między sobą tworzą wspólnotę. W ten sposób my możemy do tej wspólnoty wejść.
Ela