A W NOWYM ROKU…

Czas płynie nieubłaganie. Od mojego lądowania w Liberii mija właśnie pięć miesięcy, zaledwie dwa dni później miną dwa miesiące, od kiedy Tappitę ostatecznie opuścił Robert, a już tydzień temu minął miesiąc od kiedy bezpiecznie powrócił do domu. Pare dni temu zakończył się rok 2023, pierwszy rok projektu. Celowo piszę rok, choć teoretycznie w Liberii pojawiłem się dopiero w drugim półroczu, ale projekt to przecież nie tylko działania na miejscu, ale też wszystkie poprzedzające je przygotowania, niedziele misyjne i budowanie wspomnianego jeszcze w Polsce.

Rok 2023 zakończył się dla mnie spokojnie i po cichu, niemal niezauważalnie. Po Świętach Tappita wróciła do przedświątecznej codzienności bardzo szybko. Największa zmiana nastąpiła w składzie osobowym naszej wspólnoty, gdy 27 grudnia Tappitę opuścił ks. Chucks, wiceprowincjał, o którym pisałem przy okazji wpisu bożonarodzeniowego, a do Tappity w końcu (bo z czteromiesięcznym opóźnieniem względem pierwotnego planu) dotarł nowy Salezjanin, który przejmie po ks. Albercie odpowiedzialność administratora/ekonoma placówki. Ks. Joseph z Wietnamu.

Już w parę dni po dotarciu zaangażował się bardzo w obowiązki odpowiedzialnego za Youth Center. W sobotę 30 grudnia pozbierał chłopaków z Tappity i zaangażował ich w uprzątnięcie terenu naprzeciw domu, na którym planuje w najbliższym czasie rozpocząć uprawy warzyw czy owoców na użytek wspólnoty, a w nieco dalszej przyszłości także hodowlę zwierząt od drobiu po bydło. Taki plan wydaje się szczególnie istotny dla placówki w Tappicie, w której środków pieniężnych niewiele, a w Liberii praktycznie wszystko jest drogie. Po południu na uporządkowanym już terenie z niedawno jeszcze gęstych chaszczy, wyjrzały dojrzewające do spożycia ananasy. Tego samego dnia wieczorem, dzieci i młodzież zebrały się przed podestem koło kościoła, gdzie zostało przygotowane swoiste plenerowe kino. Tym razem trafiło na seans filmu Bruce Almighty, jednak jak zapewnił ks. Joseph takie seanse staną się od teraz comiesięcznym rytuałem dla oratorium, a na najbliższy seans już zaplanowano fabularyzowaną biografię św. Jana Bosko.

W końcu musiał jednak przyjść i ostatni dzień 2023 roku. W Liberii roku nie kończy się na wielkich imprezach czy koncertach. Późnym wieczorem wszyscy Liberyjczycy udają się do kościołów, zborów lub innych świątyń. To tam na wspólnej modlitwie żegnają ten stary i witają nowy rok. Ksiądz Albert, który parę lat spędził kształcąc się i wykonując pracę duszpasterską we Włoszech. Mówił nawet, że był zdziwiony, że w Europie nie ma noworocznych mszy, bo on od urodzenia wiedział, że w nowy rok powinno się wejść z Najświętszym Sakramentem. Opowiadał też, że tradycja ta jest tutaj tak bardzo zakorzeniona, że gdy do Monrowii przyjechał jeden z popularniejszych afrykańskich artystów, który chciał wykonać sylwestrowy koncert, spotkał się z zupełnym brakiem publiczności.

Na ostatnią mszę w roku do kościoła przychodzą nawet nie-katolicy. Msza zaczęła się około godziny dziesiątej wieczorem, aby mogła zakończyć się około piętnastu minut przed północą, dzięki temu ostatnie minuty starego roku spędziliśmy adorując Najświętszy Sakrament. Kiedy przyszedł czas, już po zakończeniu Adoracji, kościół wypełnił śpiew, klaskanie w dłonie i taniec, a z okolic ołtarza zabrzmiały kościelne dzwonki. W chwilę później wszyscy skierowaliśmy się do niewielkiej altanki naprzeciw kościoła, w której każde dziecko (i nie tylko) otrzymało kubek gorącego napoju, ciastko i wysmażone w ciągu dnia plantany. Fajerwerków nie było. Powody są co najmniej dwa. Pierwszym jest wydatek związany z inwestycją w tego typu rozrywkę, na który zapewne niewielu mieszkańców byłoby stać. Jest i drugi, poważniejszy. Mimo, że w ubiegłym roku od wojny minęło już dwadzieścia lat, to u wielu szczególnie starszych liberyjczyków pozostał strach związany z hukiem. Zresztą jeszcze do niedawna nie do pomyślenia byłoby tu, aby dzieci bawiły się zabawkowymi pistoletami. Jednak to drugie „taboo” powoli umiera w społeczeństwie, a kolorowe pistoleciki na wodę zaczynają gościć w dłoniach chłopców.

W pierwszym tygodniu nowego roku do pracy, po świątecznej przerwie, wróciła szkoła, choć wielu, szczególnie starszych uczniów zdaje się ignorować ten fakt, preferując przedłużenie świętowania nad naukę. Mimo znacznie okrojonego składu w klasach postanowiłem powrócić do pracy z pełnym zaangażowaniem. Tu jednak nowy rok postanowił mnie zaskoczyć, a mój organizm skutecznie pokrzyżował moje plany. Drugiego dnia zajęć zauważyłem, że moje zdrowie ulega znacznemu osłabieniu. Obok najzwyklejszego w świecie kataru czy kaszlu zacząłem zauważać stopniową utratę głosu, który w mojej pracy misyjnej jest przecież podstawowym narzędziem. Początkowo podejrzewałem, że złapało mnie jakieś przeziębienie, bo już przed świętami wielu uczniów smarkało i kaszlało z wyjątkową częstotliwością. Ja mogłem się od nich po prostu zarazić. A wszystko przez „wyjątkowo niskie” temperatury, które nad ranem, w związku z porą sucha, spadały do piętnastu stopni, co dla Tappityjczyków jest postrzegane jako niezwykłe zimno zmuszające do wciskanie się w grube bluzy z kapturem czy kurtki. Wspomnę chociażby, że gdy pewnego dnia rano, chcąc odebrać swoje wyprane i wyprasowane już ubranie wyszedłem na dwór w szortach i t-shircie spotkałem się ze zdziwieniem, że nie jest mi zimno. Ksiądz Albert sugerował też, że natężony ból gardła może się wiązać z natężonym zapyleniem wynikającym z braku deszczów i nienawodnienia gleby.

Mimo wszystko, prewencyjnie postanowiłem się udać do kliniki, aby się przebadać. Decyzja okazała się słuszna, ponieważ wyszło na to, że mam malarię i dur brzuszny. O ile w pierwszym przypadku zmierzyłem się z chorobą już po raz kolejny, o tyle typhoid jest dla mnie czymś nowym. Nie pozostało mi zatem nic innego niż wykupić w klinice przypisane leki i rozpocząć leczenie. Oby najbliższe miesiące okazały się nieco łaskawsze.

Piotr